wtorek, 31 lipca 2018

Niby nic [X]

Spojrzałem na niego z widocznym w oczach, a może i całym wyrazie twarzy, wyczekiwaniem, bo przyznam szczerze, odpowiedź na moje pytanie zaczęła mmie nurtować i otrzymanie jej stało się na ten moment sprawą kluczową.
Musnął palcem mój nos, nachylił się nade mną z tym swoim uśmieszkiem, a mi chyba żołądek wywaliło na lewą stronę.
— Ja też myślałem, że jeszcze mnie czymś zaskoczysz, a Black Devilsy do niespodzianek zdecydowanie nie należą — mruknął, a ja delikatnie się skrzywiłem. Potrzebowałem odpowiedzi. Tu i teraz, a nie mozolnego droczenia się z moją osobą. — Co pomyślałem? Że w sumie to jesteś niezłą dupą — rzucił, ba, wybuchnął wraz ze śmiechem, a ja lekko się skrzywiłem, odwracając spojrzenie od mężczyzny, który definitywnie mnie zawstydził. Bardziej swoim zachowaniem, aniżeli słowami, do tych byłem przyzwyczajony. — Spokojnie, nie tylko to, przysięgam. Że wyglądasz na trochę innego od wszystkich i takie sprawiasz wrażenie. Że jesteś przekonany o swoje wartości, a przynajmniej tak sądziłem, po tej nodze założonej na drugą i praktycznym zajęciu całej ławki. Że masz ładne oczy. Że mnie irytujesz, ale cholernie kusisz. I że zaraz rzucimy się ku sobie, nie do końca wiem, czy aby rozerwać tętnice, czy ubrania — kontynuował ze śmiechem, słabszym, nieco bledszym, ale dalej melodyjnym, a ja po cichu przyznałem mu rację.. — I że możliwe, że ciebie polubię — wymruczał i skusił się na gest, przez który delikatnie drgnąłem, bo czułe [pewnie tylko mi się tak wydawało] objęcie ramionami nie było czymś, czego spodziewałbym się z jego strony. — A ty co myślałeś, gdy usiadł obok ciebie piękny, niebieskooki mężczyzna? Tak, wiem, uwielbiasz mnie.
Dźgnąłem go palcem w brzuch, krzywiąc się delikatnie, bo do tych skromnych Walsh zdecydowanie nie należał, ale zaraz po haniebnym czynie, parsknąłem cichym śmiechem, kręcąc głową.
— Co za jebany palant zasłania mi słoneczko? — zacytowałem myśl, a raczej starałem się to zrobić, wspominając znienawidzony cień, który padł wtedy na moją buźkę. — Zacząłem zastanawiać się, dlaczego do cholery jasnej siadasz obok mnie, skoro pięć metrów dalej jest wolna ławka, miałem ochotę w coś przypierdolić i szczerze mówiąc, to najchętniej w ciebie. Wydawałeś się intrygującym skurwysynem, ale skurwysynem i głównie dlatego nie za bardzo chciałem się z tobą gmatwać, bo miałem wtedy i tak już za dużo problemów na głowie i jakiś atrakcyjny dupek, który myślał sobie, że może ot, tak przysiąść sobie obok mnie do kolekcji raczej nie był mi potrzebny. No i może też trochę chciałem zruchać ci to chude dupsko albo urwać łeb razem z płucami. Nie mogłem się zdecydować, co bardziej.
Delikatnie rzecz ujmując, resztę jeszcze dość długiego dnia zlaliśmy ciepłym moczem. Leżąc, wypalając fajkę po fajce, dochodząc do wyniku jednej paczki na spółę. Mrucząc pod nosem kolejne pytania i odpowiedzi, szepcząc może raz na jakiś czas cieplejsze słowo, gdzieś tam na ucho, zamykając je szczelnie między naszą dwójką, zakopując głęboko w głowie każdą chwilę. Przynajmniej ja starałem się jak najdokładniej zapamiętać jego gesty, słowa, tempr głosu, sposób bycia i tę lepszą, milszą w odbiorze część Adama, twarz uchyloną możliwe, że tylko dla mnie na te kilka godzin. Czuły uśmiech, delikatny dotyk, palec leniwie wodzący po kręgosłupie, barku, czy mostku.
Chłonąłem wiedzę o nim jak pierdolona gąbka, dręczony myślami, jadem i żółcią, która zaczęła zalegać na żołądku, wołając o jego opróżnienie z dotychczasowej zawartości, którą w pewnej części był też Walsh. Jego pot, ślina, martwy naskórek, po tym, jak dokładnie obcałowywałem ciało, po tym, jak uważnie wodziłem po nim językiem, starając się nawet tym mięśniem zapamiętać jak najwięcej kształtów jego ciała.
Z każdą sekundą coraz gorzej, coraz ciężej, dotyk zaczynał palić, uśmiech powoli stawał się grymasem zniesmaczenia moją osobą, a głowa zaczynała boleć gnębiona milionem myśli na sekundę, które przebiegały przez nią dziko, łupiąc o mózg, hałasując niemiłosiernie. Jebany maraton pseudo sportowców, którzy na domiar złego byli grubi i potykali się o drugi krok, mrocząc mi oczy migreną.
Ale śmiałem się, ale dosięgałem do jego ucha wypowiadać słodkie tajemnice. Gładziłem dłonią jego tors, delikatnie go podgrzewając. Muskałem nosem klatkę piersiową, wspinałem się na niego leniwie, byle nie wzbudzać podejrzeń. Całowałem czule mostek, za chwilę przyklejając do niego ucho i policzek, chcąc ostatni raz posłuchać bicia jego serca. Rytmicznego, melodyjnego, jak on, zresztą. Pewnie wygrywało ten jeden z jego ulubionych utworów.
Walsh był tak piekielnie chaotyczny, ale przecież od chaosu wszystko się zaczynało, a i chaos należał do rzeczy nad wyraz harmonijnych.
Był moją małą symfonią.
Gdy zasnął znużony całą dotychczasową konwersacją nie miałem zamiaru ryczeć. To znaczy miałem, ale nie chciałem do tego dopuścić, odnosząc nieodzowne wrażenie, że łzy zdołają wypalić na moich policzkach długie, wieczne smugi, które na dłużej niż wieczność przypominałyby mi o tym, że już nigdy nie usłyszę jego głosu. Nigdy nie dotknę pewnej siebie, idealnej buźki i nigdy nie przejadę palcem po ciele.
Czy byłem zakochany?
Nie. Przynajmniej tak myślę. Bliżej było mi do zauroczenia. Ślepego wpatrywania się w niego, jak w obrazek, jak w dzieło samego Stwórcy.
Chyba nigdy go nie kochałem. Kochałem poczucie żądzy, które do niego tliłem.
Nawet nie wiedziałem, czy umiem kochać kogoś w ten sposób, bo jak dotąd jedyną miłość, jaką byłem w stanie stwierdzić, była miłość dziecka do matki, czy miłość braterska, która niespodziewanie zrodziła się w pewnym momencie do Yamira. Miłość, którą tak szybko pomyliłem z prawdziwym uczuciem, gdy w rzeczywistości nie chciałem go całować, czy mieć dla siebie, czego dowiedziałem się dopiero po czynie. Zdecydowanie złote usteczka były dla mnie puste, dopóki nie płynęły z nich słowa, dotyczące nawet jebanej herbaty. Musiał po prostu mówić. Być. Ich dotyk nie wzbudzał dreszczyku. Wręcz przeciwnie. Rozdrażnił mnie niemożliwie, wzbudził nienawiść do samego siebie. Przyprawił o chęć zwymiotowania.
Nie spałem, co raczej nie było nowością już dla nikogo. Zamiast tego lampiłem się beznamiętnie w sufit, myśląc, co mam do cholery jasnej zrobić. Jak postąpić. Obudzenie go, przyznanie się i wyjście nie wchodziło w rachubę. Zatrzymałby mnie, a ja skuszony propozycją jeszcze jednego pocałunku, zostałbym i nie mógłbym już odejść.
Zostawić coś? Pocałować go? Wyczekać do ostatniego momentu i dać mu się obudzić, dotykając ciepłej jeszcze pościeli? Napisać coś na świstku? Brzmiało najrozsądniej. Wytłumaczenie. Przeprosiny. Łaknienie mordu w słowach, byle uznał mnie za furiata i nie tęsknił. Ba i tak nie będzie. Może chciałem wyjaśnić całą tę sytuację przed sobą samym?
Gładziłem kciukiem jego dłoń, którą dalej mnie obejmował. Wsłuchiwałem się w jego oddech.
Miałem dzisiaj odnieść ostatnie papiery i się wydelegować. Że musiałem akurat na niego trafić.
Zresztą, znajdą je i sami to rozgarną.
Adam, spotkaliśmy się po raz pierwszy i ostatni.
Jak nie on, to ja.
Pięknie.
Spojrzałem na zegarek. Czwarta rano.
Za dwie godziny wyjazd.
Jeszcze pięć minut, było tak wygodnie. Tak dobrze. Tak komfortowo i ciepło.
Już Nivan, już. Nie rozleniwiaj się.
Bokserki, spodnie, koszulka, skarpetki. Buty, jebane sznurowadła. Wcisnąłem stopy na siłę, tenisówki i tak były już rozluźnione do granic możliwości. Telefon. Zapalniczkę i pudełko niech sobie zatrzyma. Cokolwiek.
Papiery jebać, same się doniosą, nie chciałem już szeleścić. Koszula z plamą po kawie. Powinna się doprać.
Okulary są. Brudne, tłuste, z plamami po nocy, ale były. Byle widzieć.
Przykryłem go, bo inaczej wychłodzi się i obudzi. Niech dośpi do końca, niech wypocznie.
Stojąc przy drzwiach spojrzałem ostatni raz na ten cały burdel. Na pełne wspomnień pobojowisko, a na koniec na śpiącego królewicza, który rozdziawił japę i chrapnął. Uśmiechnąłem się pod nosem. Pięknyś, Adam, pięknyś nawet w tym wydaniu.
Otworzyłem drzwi i już bez oglądania się za siebie wyszedłem. Przymknąłem wrota do jaskini lwa, wzdychając cicho, a za chwilę przecierając już nieco tłuste włosy i przeklinając.
Cholerni faceci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis