sobota, 5 maja 2018

Ojciec Marnotrawny [5]

Skrzywiłem się znacząco, gdy skrzypiący i tym razem bardzo nieprzyjemny ton dotarł do moich uszu, gdy mężczyzna zrobił dość srogą, nieznoszącą sprzeciwu minę i musiałem ten jeden raz oddać mu pałeczkę dominanta, bo potrafił zagarniać przestrzeń w pomieszczeniu jeszcze skuteczniej niż ja.
I przyrzekam, dusiłem się zapachem jego osoby. Atmosferą. Tym, co robił z pozornie miłym popołudniem. Jak prędko potrafił zmienić je w piekło
I wrzeszczałem na samego siebie, bo chociaż kurewsko nie chciałem, chociaż kurewsko mocno go nienawidziłem i chciałem go zajebać na miejscu, to miękłem. Miękłem, roztapiałem się i nieco rozklejałem w środku, bo widziałem go.
Widziałem go pierwszy raz w życiu.
I czułem go. Czułem ten duszący zapach jego osoby. Pierwszy raz w życiu.
I widziałem tego, kogo tak bardzo od zawsze mi brakowało. Pierwszy raz w życiu.
I nie wiedziałem, na kogo już się gniewam. Na niego, czy na siebie, czy może na świat.
I stałem w rozkroku. Już nie pierwszy raz w życiu.
I widziałem właśnie wielką miłość mojej mamy. Prawdziwszą, niż ci wszyscy mężczyźni, którzy zdążyli przejść przez nasz dom.
Pierwszy raz w życiu.
Nienawistne spojrzenie złagodniało. Pokiwałem głową, z gulą w gardle, ale jednak. Nie byłem w stanie przełknąć śliny.
— Możesz nas zostawić na osobności? — spytał Kumara, co od razu wzbudziło mój sprzeciw.
— On tu zostaje.
— To sprawa między nami.
— Gówno mnie to obchodzi, ma zostać.
— Boisz się mnie? — Tu parsknąłem śmiechem.
— Boję się siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis