środa, 2 maja 2018

Ojciec Marnotrawny [1]

Kauczukowa piłeczka kolejny raz odbiła się od ściany, a następnie od podłogi i kolejny raz gładko wpadła w moją dłoń, a ja kolejny raz westchnąłem ciężko, bo oto i przede mną następny rok w tej szkole i przynajmniej zacząłem nieco lepiej, niż poprzednio, bo powiedzmy sobie szczerze, akcja z Przewalską była dość nieciekawa i w sumie dalej odbijała się za mną głośnym echem. Za nami, tak właściwie.
Chociaż spoufalała się z Kumarem coraz bardziej, tyle dobrego.
Czy chciałem ich razem? Chciałem ich szczęścia, a wiedziałem, że razem potrafią je sobie dać i zapewnić, więc tak. Bo przecież Hindus tak szeroko się uśmiechał, gdy mógł mi oznajmić, że idzie do Wandy albo że Wanda do niego pisze albo że Wanda w ogóle oddycha, bo chyba nawet za to dałby się poszatkować w malutką kosteczkę.
Drzwi skrzypnęły, piłka poleciała pod łóżko, na co cicho przekląłem, a mój, dość leniwy tego dnia, wzrok padł na wrota, w których stanął nie kto inny jak Yamir.
Yamir i mężczyzna.
Obcy, a jednocześnie tak znajomy mężczyzna.
Uśmiechał się, niby ciepło, niby miło, ale jednak tak szelmowsko i obrzydliwie, że poczułem wręcz natychmiastowe ciarki, które żwawo przebiegły wzdłuż mojego kręgosłupa.
— Hej — rzucił. Niepewnie, z dziwnym wyrazem twarzy i zawahaniem.
Błysk w dzikich ślepiach.
A ja wiedziałem już wszystko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis