A wtedy dogonił mnie pewien niebieskowłosy jegomość, ten, który w dosyć nieprzyjemny sposób potraktował moje ukochane, czasami niestety za bardzo nierozgarnięte i zagubione w wielkim świecie, dziecko, Wandzię Przewalską, która zbyt często chciała być o jeden krok do przodu, co raczej jej nie wychodziło. Ale mi pozostawało wzruszać ramionami, bo przecież jeszcze kiedyś może i wyjdzie na ludzi, ucząc się w końcu na własnych, nieporadnych i głupich błędach. W końcu każdemu mogło nie wyjść, prawda?
— Rozchorujesz się — mruknął, harcząc, kaszląc i w ogóle się krztusząc, a mi pozostawało zerknąć na niego kątem oka.
I tego kompletnie się nie spodziewałem. Nie spodziewałem się tych zaczerwienionych oczu, ewidentnego grymasu malującego się na twarzy, złości i kompletnie przemoczonego chłopca, któremu los chyba dziś nie sprzyjał. Zwolniłem troszkę.
— Jeżeli z naszej dwójki ktoś ma się rozchorować, to zdecydowanie będziesz to ty, ja przynajmniej mam kurtkę, a zakładanie na siebie grubej bluzy w taki deszcz to jak zawinięcie się w coraz cięższy kompres, Oakley — stwierdziłem, posyłając mu przyjacielski uśmiech. — Co, ty też wkurwiony na cały świat i stwierdziłeś, że w sumie to dlaczego by nie pobiegać, bo kto ci niby ma zabronić? — zapytałem, krzywiąc się, bo ten cholerny deszcz zdecydowanie nie pomagał w rozmawianiu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz