Wrzeszczał. Po prostu wrzeszczał, a my obaj musieliśmy tego słuchać. Ja z grymasem, bólem serca i ogólnym niesmakiem, bo przecież Oakley łamał mi się, rozwalał na malutkie kawałeczki tuż przed moimi oczami, a ja nie potrafiłem nic z tym zrobić. I on. Bez najmniejszego zawahania w mimice, bez drgnięcia, bez słowa, wciąż z kamiennym wyrazem twarzy.
I już nie wiedziałem, po kim ten gówniarz jest takim furiatem.
Jednego byłem pewien. Obaj zdecydowanie byli samcami alfa i obaj nie mieli zamiaru ustąpić swojej pozycji drugiemu, dlatego tylko walczyli. Jeden krzykiem. Drugi cierpliwością.
Mogłem jedynie obserwować i czekać.
I pluć sobie w twarz, bo jak mogłem go tutaj przyprowadzić, bo co mi nagle strzeliło do głowy, bo co ja sobie pomyślałem, że co, że to dobry pomysł?
— Nivan. — Twardy głos wybił nie tylko mnie, ale i Oakleya. Złagodniał prawie natychmiastowo. A mnie olśniło, bo jego ton był zdecydowanie zbyt miękki.
— Co Nivan, co Nivan, to jedyne, co potrafisz z siebie wydukać? Moje imię i pierdolone, kurwa „Hej”? — Już po chwili wrócił do poprzedniego stanu, jakby opanowanie było tylko chwilowym złudzeniem. Mogłem przysiąc, że słyszałem, jak i jeden i drugi zgrzyta zębami. Rzeczywiście, niedaleko pada jabłko od jabłoni i byłem w stanie potwierdzić te słowa po pierwszym spotkaniu kiedykolwiek z ojcem Oakleya.
— Może byś wiedział, co Nivan, gdybyś dał mi dojść do głosu. Powtórzę. Chcę porozmawiać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz