środa, 2 maja 2018

Ojciec Marnotrawny [0]

Czas leciał. Tak po prostu. Wyjątkowo nie przyspieszał, nie zwalniał, jedynie płynął tym swoim ciągłym, monotonnym tempem. Nie uciekał przez palce, nie zostawał pod paznokciami, jedynie gładko przesypywał się przez klepsydrę. Akurat wtedy, kiedy trzeba było.
Równowaga, jaka zapanowała, była wręcz niepokojąca. Cisza, spokój, brak większych wybryków, psikusów, które świat przecież tak uwielbiał płatać. Bo jednak szala w przyrodzie lubiła się od czasu do czasu przechylić bardziej na którąś stronę.
A teraz zastój był już zdecydowanie zbyt długi i mogliśmy tylko czekać, aż coś znowu spadnie nam na głowę.
A raczej wiedzie przed szkołę w walonej, czarnej Tesli.
Czy strzykało mi w kościach? Od samego począteczku. Czy powinienem był wtedy spietrać i pójść stamtąd? Oczywiście, że tak. Czy to zrobiłem? No jasne, że nie. Tylko stałem, jak ten słup soli i gapiłem się na samochód, z którego za chwilę wynurzyła się postawna sylwetka. Spodnie w kant, biała koszula zapięta pod samą szyję, znajomo podwinięte rękawy. Był szatynem, aczkolwiek wiek zdecydował się już przyprószyć boki jego głowy lekką siwizną.
Łypnął granatowym okiem. Groźnym, znajomym, równie mocno żądnym władzy i równie mocno dzikim, zadziornym, pewnym siebie, bo przecież był ustawiony, przyjechał Teslą, pojawił się znikąd i miał już zapewnioną rolę dominanta w tej sytuacji.
I to wszystko było tak bardzo znajome, aż straszne.
I te rysy twarzy, chociaż zdecydowanie bardziej męskie, to dalej niesamowicie podobne.
— Dzień dobry, wie pan, gdzie zastanę Nivana Oakleya? — Niski, mruczący głos łagodnie połaskotał ucho, przyprawił o zawroty głowy. Zmarszczyłem brwi, już miałem otworzyć usta w głuchym „Co?”, gdy mężczyzna się uśmiechnął.
Firmowym uśmiechem numer trzydzieści cztery.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis