piątek, 20 kwietnia 2018

I tym razem nie były to krokodyle łzy [11]

Krzywił się, warczał, a mi to cholernie bardzo się to nie podobało, bo przecież nie siedział naprzeciwko swojego wroga numer jeden, a raczej osobę, która mimo tych wszelakich świństw jej wyrządzonych, czekała na chłopaka z otwartymi ramionami i szerokim uśmiechem na twarzy.
No cóż, to był Nivan Oakley.
— Nie — burknął chłodno, a ja przewróciłam oczami, prychając, i tak wyjmując sok pomarańczowy i nalewając go do tych jedynych, czystych szklanek. — Czegokolwiek by ci nie powiedział, nie rozpowiadaj tego dalej, błagam cię — mruknięcie wydobyło się z ust chłopaka, choć zabrzmiało tak słabo, dziecinnie i chłopięco, co zdecydowanie wybiło mnie lekko z rytmu. — Nie chcę mieć drugiej osoby na sumieniu, naprawdę — dodał, a mnie zamurowało.
Odwróciłam się gwałtownie w stronę Oakleya, wcelowując w niego swój palec.
— Nikogo nie będziesz mordować, tym bardziej Yamira, Niv — stwierdziłam chłodno, po czym powróciłam do szklanek, chwilę później jedną wręczając Nivanowi. — Już pędzę, by rozpowiadać o twoich upodobaniach na całą szkołę, jak myślisz, ile da mi Hera? — mruknęłam i uśmiechnęłam się pod nosem, biorąc łyk soku. — Nivan, kochanie, uspokój się troszkę, może troszkę to boli, ale cały świat się tobą nie interesuje, a już na pewno nie twoją orientacją czy innymi cholerstwami. Nivan to Nivan, nieważne co i kogo lubi, błagam, no. Wyszliśmy już ze średniowiecza, prawda? — stwierdziłam, posyłając chłopakowi ciepły uśmiech i usiadłam na taborecie, odchylając się lekko do tyłu. — Ale obiecuję, cicho-sza, nie piskam nawet słówkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis