piątek, 6 kwietnia 2018

I tym razem nie były to krokodyle łzy [1]

Padało. Mocno padało, a rośliny się cieszyły.
Ja trochę mniej, bo szeleszczący głośno żółty płaszczyk przeciwdeszczowy, w którym wyglądałam jak krasnal (to wszystko wina tego okropnego kaptura), nie należał to rzeczy najwygodniejszych. Okropieństwo, a w połączeniu z kaloszami i w ogóle samopoczuciem, bo przecież ciemno, głośno i tyle błota, wydawało się jeszcze gorsze.
A zdecydowanie złym bardzo dobrym sposobem na tego typu skutki było zaszycie się w szklarni, spoczęcie przed mikroskopem i pogapienie się na tkanki. Czemu nie, przynajmniej nie zwracałam wtedy uwagi na rzęsisty deszcz. I tak siedziałam, kręcąc pokrętłami, mrużąc oczy i marszcząc czoło, bo coś było nie tak, czegoś mi brakowało, nie pasowało, a to wszystko po cichu wzbudzało niemałą ekscytację, bo przecież każda rzecz nie pasująca do tych typowych i codziennych była czymś nowym, czymś, czego inni mogli jeszcze nie zobaczyć. Zastukałam kilka razy palcem o biurko, uśmiechając się szeroko, bardzo szeroko.
A tą euforię przerwało pukanie, na które zamarłam.
— Możemy porozmawiać?
Gwałtownie podniosłam wzrok, jakby nie do końca dowierzając, że w progu stał ten niebieskowłosy chłopak, właśnie ten, z którym omijaliśmy się szerokim łukiem przez prawie rok.
Chwilkę mrugałam oczami, przetwarzając wszystkie informację, a chwilę później uśmiechnęłam się szeroko, bo przecież przyszedł i może zapowiadało się na to, że wszystko znowu będzie ok.
— Tak, tak, wchodź i siadaj — oświadczyłam, posyłając mu zachęcający uśmiech i obracając się w jego kierunku na swoim ukochanym krzesełku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis