środa, 28 marca 2018

Powroty bywają przewrotne [24]

Roześmiał się i to zdecydowanie była jedna z najpiękniejszych melodii w moim życiu. Pod żadnym pozorem nie był to dźwięk czysty, nieco chrapliwy, zmęczony, prędzej ubarwiony niedawnym pokasływaniem, papierosy musiały dawać się mu we znaki nieco bardziej niż mi, ale zaraz mi samej zachciało się śmiać. Przecież zadałam takie głupie, prozaiczne pytanie, ale jednocześnie miałam świadomość, że gdybym tu była, nie musiałabym pytać. Wiedziałabym to. I to mnie zgubiło, dlatego uśmiechnęłam się szerzej, wpatrując się w oczy mężczyzny.
Przestał gładzić moją dłoń, ciepło zniknęło, a zamiast niego pojawiła się mało nęcąca, smętna pustka. Nie rozumiałam dlaczego ukłuło mnie to tak mocno, przecież to nie tak, że coś się wydarzyło, że był zły, to po prostu chwilowa zmiana tematu, atmosfery i kogo ja, kurwa, oszukuję, zwyczajnie chciałam trzymać się blisko niego, a ta ręka dawała taką nadzieję. Szansę. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że oboje jesteśmy niedorajdami życiowymi, co za tym idzie, nasz kontakt fizyczny pewnie zostanie zredukowany do trzymania się za ręce jak para zakochanych dzieciaków, ale, nawet jeśli, to było... miłe. Właściwe. Odpowiednie.
Bo w końcu to byliśmy my, a tylko to się przecież liczyło.
— Raczej nic. Nie miałem za bardzo czasu na cokolwiek poza kilkoma szkicami — których jak zwykle miał pewnie o pierdyliard za dużo, bo to był mój Amadeusz i doskonale pamiętałam z kilku moich pobieżnych wizyt, że każda płaska powierzchnia jego mieszkania tonęła w rysunkach — i zaczęciem może z dwóch prac... — Dłoń powróciła, policzki nadal paliły żywym ogniem, ale oczy się śmiały, tego byłam pewna. — Nie, był portret przecież, jak mogłem zapomnieć o portrecie. Moja bliska znajoma. Przyjaciółka znaczy się, urodziła drugą córę. Już jakiś czas temu, ale jakoś nie było wcześniej okazji. To wszystko galopuje w zabójczym tempie, nie oglądnę się i wszyscy będziemy mieć czterdziestkę na karku. Nazwała ją Winona, nie wiem, skąd bierze te imiona, najpierw Beatrycze, teraz to. Cholera, te dzieciaki będą cierpieć, czekam tylko, aż urodzi syna i nazwie go Mieszko, albo Gordon, okropne mienia. Ale jest piękna, ma oczy Roweny, a Rowena ma naprawdę piękne oczy, szczególnie odcień, wygląda jakby zmieszać grafitowy z kolorem masy perłowej, brzmi źle, wiem, ale jest cudowny. Za bardzo ich wszystkich zaniedbuję... Rozgadałem się, prawda? Cholera, przepraszam, po prostu dawno z nikim słowa nie zamieniłem, wariuję od tych pierdolonych chemikaliów, a dodatkowo sam fakt, że to ty. Czuję się, jakbym ostatni raz cię widział dobre dziesięć lat temu i chciałbym to wszystko nadrobić, a się nie da, zaczynam gadać jak moja babcia, mieli rację, że się zrobię taki na starość. Miałem przestać, przepraszam. — Nic nie mogłam poradzić, roześmiałam się głośno.
— Nie martw się, lubię słyszeć twój głos — zapewniłam mężczyznę, kciukiem naciskając na dłoń, którą mnie trzymał, ściskając ją nieco. — Hej, hej, czasy się zmieniają, za dzieciakami nigdy nikt już nie nadąża, poczekaj na nowe pokolenie, jak ci dziewczyny od przyjaciółki wyrosną, to dopiero wtedy się zacznie — poinformowałam go. Akurat w tym miałam doświadczenie, choć tam zbyt wiele rzeczy się nie zmieniało, to roczniki zawsze. Każdy kolejny zdawał się szukać własnej drogi, ale rzadko kończyło się dobrze. Po samej Nibal poznawałam, że może tylko kilka lat różnicy, ale złapanie wspólnej nici porozumienia trwało długo. Zbyt długo. — A twoja znajoma brzmi ciekawie, wiesz, zawsze masz jeszcze szansę odnowić kontakt, grunt to zrozumieć, gdzie leży błąd. Poza tym, wciąż jeszcze dużo czasu przed tobą. Hej, ile możesz mieć lat? Trzydzieści, czterdzieści? Całe życie jeszcze przed tobą, sporo dni na rozruszanie starych znajomości. — Poszerzyłam uśmiech.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis