Nie licząc tego, że dosłownie wszystko się popierdoliło, to było nawet znośnie i dało się przetrwać te nieszczęsne tygodnie, a to unikając zawiedzionego moją osobą Yamira, a to zwiewając przed zrezygnowaną i zdenerwowaną Przewalską, a to wpadając na zupełnie psychopatycznego gówniarza z pierwszej klasy, który na starcie podniósł mi ciśnienie, ale jednocześnie niezwykle zaintrygował, a to zastanawiając się, co zrobić, żeby nie zwariować przez Hopecrafta, a raczej szepty o nim, bo trzy czwarte szkoły (możliwe, że w tym wszystkim i ja) miało na jego punkcie świra.
Dlatego chwilka odpoczynku, gdy mogłem złapać odrobinę samotności na, o ironio, korytarzu, była niczym wybawienie. Na horyzoncie nie było nikogo znajomego, plotkowano Heather, która to właśnie dość niedawno wróciła, a ja czułem wolność w czystej postaci. No, dopóki wokół mnie nie zaczął latać bliżej niezidentyfikowany, srebrny owad wielkości małego psa. I chyba byłem już nawet bardziej niż pewien, do kogo owy wybryk natury należał.
— Krzysztof! — Przewróciłem oczami i nie wiem, czy przez głos dziewczyny, czy dość nietypowe imię tego fruwającego monstrum, które aktualnie bardzo dokładnie mnie obserwowało. — Nie witaj się z ludźmi, którzy mogą ci zrobić krzywdę — rzuciła fioletowo włosa, wywołując u mnie głośne prychnięcie.
— Krzywdę? Jemu? Wygląda i zachowuje się świetnie, w przeciwieństwie do tych zasranych pająków, czemu miałbym zrobić mu krzywdę, co? — parsknąłem, obserwując zwierzątko. Zwierzę. Bydle, cholera jasna, bądźmy szczerzy. — Co to tak właściwie jest i dlaczego odnoszę wrażenie, że lada chwila upierdoli mi palca?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz