Gdyby ktoś spytał mnie, czy jestem wierzący, roześmiałbym się mu w twarz, gotowy rozpocząć długą tyradę o bezsensowności religii. Zaczynając, wiadomo, od takich argumentów, jak "Gdyby Bóg istniał, nie byłoby tylu katastrof" czy "To niemożliwe, aby świat powstał w tydzień", kończąc na takich banałach, jak "Nigdy go nie widziałem, to znaczy, że nie istnieje". Nie sądzę, aby ten stan rzeczy uległ zmianie w najbliższym czasie. Trwałem dzielnie w swoim przekonaniu, odporny na próby przeciągnięcia mnie na stronę tych sekciarzy, przez kolejne lata życia. Czasami trzeba jednak zmienić coś wokół siebie, bo ileż można trwać w tym samym, monotonnym, szarym świecie? Odpowiednia do tego okazja pojawiła się znikąd, a w dodatku była taka wręcz nieznacząca, że prawie ją przegapiłem. Wszystko przez to, że nosiłem głowę zbyt wysoko, nie patrząc nigdy pod nogi. Tamtego dnia, przełamałem swój schemat zachowania i kiedy schodziłem po schodach, planując dostać się jak najszybciej na stołówkę, opuściłem spojrzenie na dół. Zobaczyłem wtedy małą karteczkę, nieco pogniecioną, jakby ktoś używał jej jako zabawkę antystresową. Minimalnie zainteresowany, ująłem papier w dwa palce i podszedłem do okna, aby lepiej przyjrzeć się temu, co było na nim napisane.
— Wszystkie troski wasze przerzućcie na Niego, gdyż Jemu zależy na was — przeczytałem mimowolnie na głos, po czym podniosłem głowę. Co to za pierdolenie? Czy to nie jest jakaś kolejna próba chrześcijańskiej sekty, aby omamić umysły uczniów czczymi bredniami?
Musiałem jednak przyznać, że coś mnie ruszyło, głęboko w tym martwym sercu. Zalążek smutku, spowodowany samotnością, zaczął stopniowo zalewać mnie, kiedy to wspaniała myśl pojawiła się jak grom z jasnego nieba. Stworzę własną religię. Dla wszystkich tych zagubionych, trzeźwo myślących osób, co nie chcą dołączać do tamtych sekt. Podekscytowany pomysłem, wcisnąłem kartkę do kieszeni i rozejrzałem się szybko po korytarzu. Czas zacząć szukać wiernych do mojego małego kościoła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz