Nie dostałem odpowiedzi, nie kontynuowaliśmy dyskusji, ucięliśmy to wszystko, by aż do kawiarni nie odezwać się do siebie ani słowem, trwając w wymownej ciszy, która zastępowała wszystko, czego potrzebowaliśmy. Było niewygodnie, może nieco duszno, ale przecież właśnie na to się pisaliśmy. Na dyskomfort związany ze wszystkim, co znajdowało się między naszą dwójką.
Oboje doskonale wiedzieliśmy, że już prawdopodobnie nigdy albo przynajmniej w najbliższym czasie nie mieliśmy żyć w zgodzie i wygodzie, a wręcz przeciwnie. W męczącej relacji, która żadnemu z nas nie wychodziła na dobre. Rozmowy nie wyglądały jak dawniej, gesty stały się cięższe, bardziej ograniczone, a ja tylko delikatnie krzywiłem się, widząc, że z dnia na dzień coraz bardziej się od siebie oddalamy i nie wiedziałem, co jest tego przyczyną.
A kiedy znacznie później to do mnie dotarło, miałem ochotę się spoliczkować, skopać i napluć sobie w twarz, bo mentalne gówno złapało nagle i nieoczekiwanie.
— To... już jesteśmy — rzuciła, zerkając przez okno. Nie czekałem długo, podążyłem za jej wzrokiem, żeby napotkać jegomościa z lokami, na którego widok blondynka zdecydowanie się uśmiechnęła.
Nie wyglądał źle, wręcz przeciwnie. Dość ogarnięcie, miło, przyjaźnie.
Spojrzałem na Przewalską, żeby z uśmiechem na twarzy wypowiedzieć tylko proste „To baw się dobrze”, odgarnąć raz jeszcze ten niesforny kosmyk z jej buźki i odwrócić się na pięcie, bo nic tu po mnie.
Chociaż coś w środku umarło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz