Przetarłam ze zmęczeniem zaczerwienione oczy. Nie miałam płakać, obiecałam sobie dobre dwa lata temu, że więcej nie uronię ani łzy, nie pozwolę ani jednej, pierdolonej słonej kropelce spłynąć po moim policzku, bo przecież byłam dorosłą, odpowiedzialną Illene. Herszt babą, Renulą, której krew, pot i znój nie były straszne, ba, wręcz trzymała się ich blisko, bo przecież tak bardzo do niej pasowały, tak zdecydowanie przemawiały przez ród Illenów. Katownia srownia, opiekowanie się debilami i niesienie kaganka oświaty, to miałam robić przez resztę tego zasranego życia? Opiekować się parchami, znaleźć partnera i urodzić kolejnego bogu ducha winnego bachora do tej jebanej sekty, z której ucieczki nie było.
Paliło w środku, wyżerało, bolało, a dodatkowo wszystko ostatnimi czasy nabrało tak okrutnych, szarych barw, świat przestał się obracać, wraz ze zniknięciem niebieskiej czupryny.
Dawałam mu dwadzieścia pięć lat, podczas gdy ten skurwiel… Kurwa, szkoda gadać.
Przynajmniej nie będzie mi nikt więcej szpil wbijał z powodu nieumiejętnego liczenia w słupkach, czy złych wyników na numerologii. Nikt więcej nie dziabnie mnie w udo. Nie pociągnie za warkocz. Nie.
Kurwa, nie, przestań Renee, weź się w garść i nie bądź baba, rozklejasz się jak ostatnia idiotka, skończona szmata bez mózgu.
Przetarłam ostatni raz oczy, domknęłam walizkę i przeklęłam w głowie jebane zapalenia, jebane kłębuszki, jebaną niemoc lekarzy, jebany szpital, który nie pomógł jebanemu Oakleyowi. Ba, nawet jebany Hopecraft tego nie zrobił i chociaż bardzo chciałam, wiedziałam, że nie mogę go obwiniać, rzucić się mu do gardła, nawrzeszczeć i zwyzywać od najgorszych, bo skończyłoby się tylko moim głośnym płaczem, rykiem zarzynanego zwierza i opadnięciem w ramiona blondyna, przeklinając wszechświat.
Chciałam powiedzieć, że przez karetkę, która zawitała któregoś poranka przed akademikiem umierałam w środku, już któryś raz z kolei, ale to znaczyłoby, że Yamir od dłuższego czasu leży w grobie pod względem mentalności.
Wypierdolił stąd w podskokach, zaryczany, zasmarany, bez złota w oczach, a z martwym, stalowym uściskiem na torbie, smętnym wyrazem twarzy i nogami, które tak leniwie powłóczyły po ziemi, szczęśliwe tak samo, jak ich właściciel, gdy odebrali go rodzice, zabrali papiery i odwieźli do domu, gdzie miał dojść do siebie.
Co nigdy się nie stanie, o czym doskonale zdawałam sobie sprawę, bo odebrano mu drugi, zaginiony gdzieś tam w eterze kawałek duszy. Zabrali mu napęd do dalszego działania. Zabrali mu najważniejszy czynnik w życiu. Zabrali mu jego przeciwwagę do równowagi wszechświata, a on nie wiedział, jak przywrócić to wszystko do normy. Szalka się przeciążyła, a niebo spowiły burzowe chmury.
Wyrzuciłam chusteczkę i podniosłam walizkę. Od zawsze chciałam być tą silną, niezależną dziewczyną, a tymczasem mnie zgnoili i przydusili w środku, zaklinając dawien dawna, jak każdą Illene, która miała manierę do odrywania się od „stada” i kazali wrócić, hajtnąć się, bo znaleźli kawalera, urodzić bachora, mając nadzieję, że będzie szczególnie utalentowane. Nie mogłam nic zrobić, znamię na biodrze piekło, a naszyjnik z cudownym kryształem coraz bardziej się kurczył i rozgrzewał do czerwoności, pozostawiając brzydkie poparzenia.
Poprawiłam ostatni raz warkocz, po czym wyparowałam z pokoju, starając się nie myśleć o spierdolonej nadziei na lepsze życie, na robienie tego, co chcę. Byłam tylko maszyną do zrobienia kolejnego dziecka. Inkubatorem dla lepszej Illene. Pierdolona sekta, pierdolone suki, pierdolony wszechświat.
Pierdolona nadzieja, że może jednak coś osiągnę.
Jebniętego od artystycznych wypierdolili na zbity pysk, co w sumie wywołało u mnie pewnego rodzaju smutek i odrętwienie, bo co jak co, ale ćpuna, mimo że nie miał żadnego, ale to żadnego autorytetu, to nawet dało się polubić. A teraz, gdy go nie będzie? Pewnie wściubią kogoś tak obłąkanego, jak ta od zielarstwa.
Przełknęłam gorzko ślinę.
Niebieski też zniknął. Płakał coś temu sławnemu Promyczkowi Słońca tej szkoły, że ojciec przestał go dofinansowywać, że alimenty znikają, on prawnie u siebie jest już pełnoletni i musi iść na swoje, starając się jakoś związać koniec z końcem. To znaczy, tak mówiły plotki, oczywiście.
Stanęłam przed szkołą, czekając na przyjazd ciotki Juliet, która miała mnie zabrać ze szkoły, do której bądź co bądź się przyzwyczaiłam. Wytarłam resztki łez, wysmarkałam ostatni raz nos i spojrzałam przed siebie, zahaczając przy okazji o niskiego chłopaka. Dobra, nie niskiego, siedział na wózku inwalidzkim z walizką na kolanach i uśmiechał się szeroko.
— A ty co? — spytałam, zerkając na niego niechętnie. Zbyt radosny na taki dzień, zdecydowanie.
— Latający — powiedział tylko, nie zdejmując wyszczerzu z ust.
————————
A tak naprawdę, to Prima Aprilis, moje głuptasy, nigdy bym was nie zostawiła, no chyba sobie ze mnie kpicie. Musicie jeszcze przecierpieć kawał czasu z upierdliwym, namolnym Susłonem. Mimo wszystko mam nadzieję, że się nie gniewacie, alternatywna notka wam się spodobała i nie chcecie mnie zabić tak bardzo, jak ja swoich postaci ;DDDDD
All the love
Wasz CuDoWnY mod Siusiak
Zabić to mało.
OdpowiedzUsuń