I przyszły burze. Okropne, nieprzewidywalne, głośne i pieprzone burze, które uniemożliwiały zdecydowanie zbyt często wyjrzenie z własnego pokoju czy, ogólniej ujmując, budynku, przejście się na tego upragnionego papierosa, bo Davon znowu zaczął działać mi na nerwy, a ten bachor, Ophelion, tym bardziej. Bo za długo gapiłem się na Fomę, bo za bardzo rozjuszyłem Dextera, bo coś, bo tu nie powinienem, tam też, bo kogoś wkurwiłem, a ja się pytam, co mnie to, kurwa, obchodzi. Ja robię swoje, ja się świetnie bawię, a od konsekwencji umywam ręce.
Bo to przecież nie moja bajka, czyż nie?
I właśnie tak wylądowałem na tym cholernym deszczu, który zdecydowanie utrudniał mi uruchomienie różowej zapalniczki (proszę, nie pytajcie, drobny prezencik od brata), zdecydowanie potrzebnej do zapalenia papierosa zwisającego luźno z ust. Warknąłem, rzuciłem w końcu biednym i niewinnym urządzonkiem o ziemię, a twarz zakryłem dłońmi, bo, kurwa, przecież mężczyźni nie przeżywają pieprzonego okresu. A chwilę później widziałem przed sobą Izel, bo wpadła na mnie i chyba również nie towarzyszył doskonały humor.
— Bardzo przepraszam — mruknęła, trąc dłonią o ucho.
Posłałem jej uśmiech, bo w końcu pojawiła się jakaś iskierka dobra, która chyba nie planuje mnie udusić czy rzucić krwiożerczym wilkom na pożarcie.
— Nic się nie stało — odparłem, kręcąc głową. — Co, ty też w niezbyt dobrym humorze?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz