piątek, 17 listopada 2017

Wprowadzenie: Nivan [1]

Kolejny całus w policzek, podczas którego mamusia musiała stanąć na palcach swoich malutkich stóp, aby być w stanie dosięgnąć mojej twarzy. Wymizianie kciukami moich lic, poprawienie włosów, których pojedyncze kosmyki opadały na oczy. Znowu zamknęła mnie w swoim słabym uścisku. Kto by pomyślał, że żegnanie się z nią będzie trwało dobre pół godziny.
— Ubieraj się odpowiednio do pogody, uważaj na siebie, nie szalej, bądź miły dla uczniów i pedagogów, szanuj wszystkich i siebie też, Nivuś — mruczała, ciągle smarcząc i gładząc mnie po buzi. Przewróciłem jedynie oczami, zerkając z uśmiechem na niższą kobietę, z którą przyszło mi spędzić osiemnaście lat swojej, jakże marnej, egzystencji.
— Przecież wiem, mamo, umiem o siebie zadbać, naprawdę. — Złapałem jej dłonie, ścisnąłem delikatnie i ucałowałem je, starając się dodać otuchy, a potem złapałem walizki i odszedłem, zanim doszłoby do sytuacji, gdzie kobieta się rozmyśla i zabiera mnie z placówki, zanim dobrze się w niej znalazłem.
Mama nie była przyzwyczajona do tego, że nie ma mnie w domu więcej niż dwa dni, a co dopiero cały rok. Po prostu nie przepadaliśmy za sypianiem poza rodzinnym gniazdkiem, tyle.
Poprawiłem przerzuconą przez ramię potężną torbę, gdzie było wszystko. Dosłownie. No, może nie dosłownie, bo druga część wszystkiego znajdowała się w walizce, którą ciągnąłem za sobą ze znudzeniem. Podobno miał być jakiś „komitet powitalny” w postaci jednej persony. Po co? Potrafię sam o siebie zadbać, podobnie jak większość osób... dobra, jednak nie, dzieci tych wszystkich panów i władców wszechświata miały zazwyczaj problem z podtarciem sobie tyłka czymś innym, niż wysadzany cyrkoniami złoty papier toaletowy.
Sam miałem ochotę westchnąć ciężko przez beznadziejność mojego poczucia humoru.
Plac przed szkołą, mizdrzące się za drzewkiem gołąbeczki, centaury kłusujące ze spokojem dookoła budynku, czy siedzące na ławkach, zatracone w świecie lektury persony, a w środku tego całego kotła — ja. Mały, szary człowiek.
— Nivan Oakley? — Miękki, aczkolwiek nieco przesiąknięty irytacją głos zabrzęczał mi nad uchem. Zerknąłem na stojącego obok chłopaka, wyższego ode mnie. Blondasek, przeciętny, z ledwo widocznym grymasem na twarzy, bo prawdopodobnie miał lepsze zajęcia, aniżeli witanie nowych studentów.
— Oto jestem. — Posłałem mu uśmiech jak najmilszy, jak najdelikatniejszy. Tylko mnie nie zjedz, Loczku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis