czwartek, 26 lipca 2018

Niby nic [60]

Ku mojemu niezadowoleniu, zlazł ze mnie, zdjął ciężar z ciała i jednocześnie odciążył biodra, które szybko odstąpiły od materaca. Już nijak się w niego nie wbijałem, chociaż bardzo chciałem się o niego otrzeć. Raz. Drugi. Trzeci. W nieskończoność, mrucząc niezrozumiałe słowa i czując palce Walsha świdrujące gdzieś po moim ciele, może nawet lądujące między pośladkami. Chwilowe przerażenie ponownie zagłuszone zostało przez potrzebę bycia, trwania z nim, a brak kontaktu fizycznego skutecznie mnie rozjuszył.
— Oakley, jeżeli chciałbyś przejąć pałeczkę, po prostu mi to powiedz, ok? Możesz zrobić, co chcesz. Znaczy, bez przesady, nie chcę wylądować martwy, ale... na dużo mogę pozwolić. Oczywiście, jeżeli tylko chcesz — mruczał, pierdział pod nosem, uśmiechał się z szelmowskim błyskiem i walshowatością, a ja tylko burknąłem, czując, jak jeszcze chwila i albo dojdę, albo mi opadnie.
Podniosłem się na delikatnie drżących ramionach, odkasłałem krótko, po czym nachyliłem się nad Adamem, patrząc z butą w te jego ślepka. Rzucając mu wyzwanie, krzycząc wzrokiem, że ma wrócić i dokończyć to, co zaczął, bo nie chcę skończyć jak ostatnio.
A potem po prostu cicho westchnąłem i opadłem leniwie na jego, dobrze pachnącą, klatkę piersiową, wtulając w nią twarz i zaciągając się jego wonią.
— Aktualnie nie chcę żadnej pałeczki, nie licząc twojej, jasne? — wychrypiałem, kreśląc palcem ósemki na jego żebrach.
Chciałem go pocałować, przytulić. Może podrapać i przelecieć.
Byle jego. Nikogo innego. Wtedy tylko i wyłącznie Adama Walsha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis