wtorek, 24 lipca 2018

Niby nic [46]

W tamtym momencie, podobnie zresztą jak w każdym innym, w którym mogłem się odnaleźć, gotów byłem oddać mu siebie całego bez chociażby mrugnięcia okiem, każdy milimetr, każdy skrawek, dać mu do obcałowania i dotknięcia wszystko, co miałem w zanadrzu, wszystko, nawet te najbardziej ukryte zakamarki ciała, o których inni nie mogli mieć zielonego pojęcia.
Chciałem, żeby scałował cały ból i wspomnienia z blizny, która rozciągała się na lewym boku, żeby nawet lubieżnie droczył się ze mną, mrucząc nisko w pachwiny. Wystarczyło słowo, a byłbym cały do jego dyspozycji, bez zająknięcia, bez zbędnych pytań, czy trosk, czy aby powinniśmy to robić.
Obchodził się ze mną powoli i czule, do tego momentu, gdzie w całą sytuację zaglądała niepewność, a mój mózg zaczął tworzyć niestworzone historie. Nie powinniśmy tego robić, powiedziałby w tym momencie, podnosząc się, pochylając nad moją twarzą i marszcząc brwi. Moralność nam nie pozwala, o ile ją jeszcze posiadamy. Nie wolno nam, Nivan. Oh, jak głośno bym jęknął, gdyby chociaż raz wypowiedział moje imię, jeden, jedyny raz, najlepiej prosto na ucho, pieszcząc palcami mój tors.
Zaśmiał się. Miał mnie, czytał mi w myślach, przeglądał je na wskroś tym błękitnym spojrzeniem, a ja byłem skończony. Miał mnie teraz zostawić, samego, tak, jak j go zostawiłem.
Wanda sprałaby mnie po głowie, za dużo myślisz, powiedziałaby. Znowu za dużo myślisz.
— Ktoś ci kiedyś powiedział, że przypominasz smoka? — szepnął, prosto do mojego ucha, przy okazji delikatnie zahaczając biodrami o te moje i drażniąc przyjemnie nabrzmiałego już penisa. Zawsze to ja kończyłem jako pierwszy bez ubrań. Lubił dawać? A może po prostu lubił na mnie patrzeć? Albo przyjął taktykę, ja rozbieram pierwszy, ja władam twoim ciałem. Dopiero gdy zmarszczyłem mocniej brwi, dotarł do mnie sens jego słów, może dlatego spojrzałem na bok jego głowy, jak na kompletnego oszołoma. — Może nie takiego groźnego z ostrymi pazurami, ale takiego… milszego — kontynuował w zaparte, dalej muskając ciepłym oddechem skórę.
Miałem wtedy tyle możliwości, tyle opcji, ripost, odpowiedzi. Mogłem zrobić, co chciałem, ale chyba jedyną poprawną drogą było podążenie tak, jak on pogrywał. Z tą samą dozą czułości, ciepła, bo brzmiało to naprawdę przyjemnie.
Uśmiechnąłem się, ponownie zatapiając palce we włosach mężczyzny i ponownie przyciągając go bliżej. Tylko nieco, tylko odrobinkę, malutko, tylko żeby znalazł się bliżej, żebym czuł, że mam go przy sobie.
— Mało kto wyciąga takie spostrzeżenia — wyszeptałem, podciągając nogę, nieco wyżej, nieco mocniej, zrobię dla ciebie miejsce, tylko dla ciebie, opasam cię nią, przyciągnę całkowicie, zagarnę, dla mnie, tylko dla mnie. — Zazwyczaj na to nie patrzą. I smok? Czemu smok?
Starałem się skrzętnie to wszystko ukryć, każdą nutę goryczy.
W rzeczywistości chciałem zagłębić się, utonąć w ramionach Adama, sapnąć, wydusić z siebie to wszystko, nie, Adam, nie zauważają tego, nie patrzą na mnie, patrzą na moje ciało, ale nie na mnie. Moje imię jest dla nich puste, Adamie, moje ciało jest dla nich puste, ja jestem dla nich pusty. Powinieneś wiedzieć, że ludzie nie są ciepli.
Dlaczego jeszcze mnie pytasz?
Dlaczego nie jesteś jak oni?
A może to tylko ja jestem naiwny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis