Bezceremonialnie mogłem powiedzieć, że niezwykle lubiłem tego zadziwiającego, chłodnego chłopca.
Że cieszyłem się, widząc szelmowski uśmiech wirujący na twarzy.
Że ciepło przyjemnie rozlewało się po okolicach podbrzusza, gdy składał na moich ustach leniwe pocałunki, gdy sunął wargami po skórze i tańczył po niej palcami.
To nie Przewalska była pieprzoną masochistką.
To ja nim byłem.
Uniosłem brwi, gdy mężczyzna ucałował moje dłonie, gdy delikatnie przeciągał rękami po moim ciele i mruczał tak przyjemnie, tak nisko, prosto przy uchu, przy policzku.
Nigdy nie potrafiłem postawić tej cienkiej linii, granicy, nawet małego murku, który miałby rozdzielić pewne dwa stany, tak podobne, a tak różne jednocześnie. A nawet jeśli już to robiłem, to bez problemu ją przekraczałem, wkopując się w dość ładne gówno, z którego wyjście zajmowało mi miesiące, jak nie lata.
Dosięgnąłem palcami swoich spodni, które przed chwilą poruszone przez mężczyznę, dalej krępowały ruchy i dalej niemiłosiernie uciskały. Rozpiąłem rozporek, odpiąłem guzik i za chwilę podnosiłem biodra, wspomagając Walsha, który oczywiście musiał robić wszystko leniwymi ruchami.
Czekałem jeszcze, aż znowu zacznie bawić się moimi pachwinami i biodrami, całkiem ignorując mojego penisa, jakby tak właściwie wcale go tam nie było.
Sam nigdy tak nie potrafiłem.
Do tego te powoli parujące okulary, biała mgła, przez którą nic nie widziałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz