Pierdzielony. Z tym uśmiechem, tym błyskiem oku i tą walshowatością złapał mnie w swoje sidła szybciej, niż byłem w stanie porządniej chwycić go za tyłek. Dłoń na ramieniu znaczyła wystarczająco dużo, a pchnięcie do tyłu tylko mnie w tym wszystkim upewniało. Westchnąłem cicho, uniosłem delikatnie jedną brew, a moja głowa przemyślała wszystkie scenariusze.
Bo już raz wiadomo, jak się skończyło, nie chciałem znowu tego powtarzać, a nie wiem, czy chłopiec, aby na pewno uczy się na własnych błędach. Równie dobrze może potem zostawić mnie w jeszcze większej dupie, niż poprzednio [chuj z tym że to ja go zostawiłem].
Z drugiej coś mi jednak podpowiadało, żeby nie kończyć, bo, losie, bardzo chciałbym zajść z nim gdzieś więcej, niż tylko pierdzielone podjudzanie się nawzajem i dokładanie do pieca wiedząc, że węgla nie starczy na podgrzanie wody do odpowiedniej temperatury.
Pchnął jeszcze raz, teraz jednak opadłem na materac i nie było już czasu na „za” i „przeciw”. Usta na ustach, cięższe oddechy i łapanie wdechu, gdy była na to okazja.
Molestował już nawet żuchwę, nie dawał mi pomyśleć, zastanowić się. Po prostu mnie odcinał, do tego stopnia, że zdążyłem już przestać kontaktować.
Oddałem szybko pocałunek, pokusiłem się o zassanie i przygryzienie tej jego pieprzonej, tak ładnie wykrojonej wargi, wciągnięcie rąk na jego kark i przyciągnięcie go mocniej do siebie.
Jebać, raz się żyje, czyż nie?
A dla takich chwil zdecydowanie warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz