niedziela, 22 lipca 2018

Niby nic [16]

— Uznajmy. Patrz, mam dwadzieścia trzy lata, niby taki dziad, a jednak jakoś się trzymam — rzucił z niemrawym śmiechem, starając się chyba jakkolwiek rozładować atmosferę. Wysiliłem się jedynie na uśmiech.
Dotarcie do przeklętego pokoju niedoszłych samobójców, moje krzątanie się po gabinecie, Walshowe sterczenie w progu i niespokojne spojrzenia wymieniane z Przewalskim. Tylko poskładałem, poukładałem, odłożyłem i spiąłem zszywaczem, by poinformować o jakiejś pierdole siedzącego w pokoju chłopaka, szybko się pożegnać i wyparować z pomieszczenia, wracając do Adama.
— Wskoczymy jeszcze do mnie? — spytał, na co od razu pokiwałem głową. W końcu dalej miał mokre, śmierdzące kawą plecy i pewnie potrzebował jeszcze coś zgarnąć.
— Jasne, jasne, chodźmy — odparłem z uśmiechem, żeby za chwilę podążyć za mężczyzną i wściubić ręce w kieszenie, przy czym odetchnąłem z ulgą, bo przynajmniej na dzisiaj miałem już względnie wolne. Bez papierów. Bez gonienia. Bez kata nad głową. — Dziękuję za pomoc — mruknąłem beznamiętnie. A przynajmniej się starałem. — Plecy dalej w porządku? Chociaż odwdzięczyłem się za szyję — parsknąłem cicho, wspominając z lisim uśmiechem ślady na skórze. Siniaki, malinki, zaczerwienienia. Dużo wspomnień, dużo znaków, ścieżki, tak dokładnie pokazujące, jak poruszał się mężczyzna. Co lubił. Za czym nie przepadał.
Nie chciałem się przyznawać, że następnego dnia uważnie śledziłem każdą zmianę, przygryzając wargi, uśmiechając się lekko, dotykając się.
Walsh mnie zatruł. Zdecydowanie.
Problem był w tym, że jedynym antidotum był on sam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis