Po prostu pewnego dnia zapukał do pokoju, spojrzał się na mnie tymi swoimi zielonymi oczami i oświadczył, że muszę mu pomóc. I co ja biedna mogłam zrobić, no tylko się zgodzić, bez przemyślenia całej sprawy, bo przecież mój biedny braciszek, Foma Przewalski, tak bardzo cierpiał, widać to było w wyrazie jego twarzy i malujących się na niej emocjach.
Szkoda, że nie wspomniał wcześniej o tym, że będę musiała wypełniać tysiące dokumentów samorządu (i to było chyba i tak dwa razy mniej od jego ilości), liczyć jakieś horrendalne sumy, myląc się przy okazji po kilkanaście razy.
Ale na moje szczęście, w końcu trafiła się ta jedyna okazja, z której bardzo chętnie skorzystałam, by wyrwać się z dusznego pokoju, rozprostować trochę nogi, czyli wprowadzić nowego ucznia. I co z tego, że papiery zabrałam tuż sprzed nosa Fomy, przecież mógł się szybciej orientować, prawda? W końcu prosił o pomoc.
Szybkie przekartkowanie dokumentów, ogarnięcie wszystkich potrzebnych rzeczy, a następnie pospieszne zarzucenie na siebie płaszcza i zawinięcie szalika wokół szyi, bo przysięgam, w ciągu ostatnich dni zrobiło się wyjątkowo zimno, a na sam koniec zbiegnięcie po schodach w panice, będąc już spóźnioną (nie pytajcie, jak do tego doszło).
W końcu stanęłam wesoło przed drzwiami akademika, wyczekując nowego ucznia z bardzo pozytywnym humorem i szerokim uśmiechem na twarzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz