sobota, 19 maja 2018

Spadam [0]

Czułem się jak absolutne, niepodważalne i jedyne w swoim rodzaju, piąte koło u wozu. No, w tym wypadku trzecie. Dosłownie zewsząd mnie przeganiano, ludzie zerkali na mnie w sposób nadwyraz wymowny, a ja zacząłem rozumieć, że przestaję pasować do tej społeczności i niedługo dojdzie do momentu, gdzie nawet we własnym pokoju nie będę już zbyt mile widziany.
Zresztą, już tak było.
Traciłem wszystko i wszystkich, życie i świat uciekały mi między palcami, a bo to plotki, a jak nie one, to braciszek ten mały, pokurwiały sukinsyn poszedł w obieg i zdążył już nagadać wszystkim niestworzone historie.
Także zostałem z tym wszystkim sam jak palec, a jedynym miejscem, gdzie witano mnie z otwartymi ramionami, był gabinet dyrektora.
Lubiłem typa, a typ chyba lubił mnie. Nawet ta ręka na ramieniu, czy dobry uśmiech był czymś, co zdecydowanie podnosiło mnie na duchu.
A potem zacząłem chodzić tam tak często, że nawet nie wiem kiedy, Yamir też zaczął wkraczać w inne towarzystwo i interesować się kolejnymi jednostkami, które miały mu do zaoferowania o wiele więcej, niż wyczerpanie na twarzy, zmęczone spojrzenie, wory pod oczami i notoryczne pyskówki, których nie potrafiłem sobie oszczędzić.
Wszystko działo się tak zatrważająco szybko. Wszystko tak prędko uciekało, a ja nie potrafiłem tego zatrzymać.
I nawet nie wiem, kiedy ten zaczął spędzać coraz więcej czasu w pokoju jego nowego znajomego z rocznika.
Zacząłem zlewać wszystko i wszystkich, nie uśmiechałem się już w stronę Walsha, gdy mijałem go na korytarzu. Zbrzydło mi, cholera, po tych wszystkich plotkach, informacjach i chuj wie co jeszcze.
Nie lampiłem się już na Hopecrafta. Nie wodziłem za nim wzrokiem, nie szukałem go na korytarzach, nie rumieniłem się jak cnotka, gdy skrzyżowaliśmy spojrzenia.
Miller przestał mnie wkurwiać, Miracles był mi obojętny, Carterowa ze swoim owadem też jakoś wyparowała, a ja chyba powoli przestawałem żyć, bo już na niczym mi nie zależało.
Potem kolejny szok, bo jak inaczej nazwać sytuację, gdzie wszedłem do naszego pokoju i zastałem tam całujących się Illene i Kumara. Spodziewałbym się prędzej, że Renee się ze mną bzyknie, niż zrobi jakikolwiek krok z Hindusem, a tu proszę bardzo. Spędzali ze sobą na tyle dużo czasu, żeby dość szybko wykwitł z tego nawet ładnie układający się związek, bo ta dwójka absolutnie różnych ludzi bardzo dobrze się dopełniała.
Ale koniom było ciężko, bo przysłowiowa baba, w tym przypadku ja, dalej sadzała swoje wielkie dupsko na wozie.
Może dlatego skończyłem, siedząc na miejskiej ławeczce, paląc szluga za szlugiem, w swojej szarej bluzie, z rozwichrzonym włosiem i zdecydowanie zbyt małą ilością ubrań, jak na mróz, który panował na dworze. Może dlatego zarosłem, miałem już niemiłosiernie długie odrosty, nieco schudłem i przestałem patrzeć na cokolwiek, bo liczyły się tylko i wyłącznie tabelki, rubryczki i listy, które non stop się piętrzyły, a ja nie potrafiłem tego wszystkiego ogarnąć.
Wyrzuciłem kiepa, tak samo, jak poprzednie, zgniotłem go podeszwą i dodałem do piętrzącej się przy mojej stopie górce.
A gdy już miałem przystawić palący się palec do kolejnego, który już dumnie wystawał spomiędzy moich warg, ktoś zasłonił mi słońce. Ktoś, czytaj Wanda Anastazja Przewalska.
— Ja chyba potrzebuję przerwy — westchnąłem cicho, zerkając na nią zrezygnowany, gdy palce na kolanie wystukiwały miarowy rytm. W przeciwieństwie do Przewalskich nie była to melodia.
A kod.
Bo to też zaczęło niemiłosiernie świerzbić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis