niedziela, 6 maja 2018

Ojciec Marnotrawny [7]

Był sparaliżowany, wybity z rytmu, nie mógł zebrać słów, zachowań, czy nawet dobrej mimiki. Czuć było, jak bardzo się gubi, jak nie może zrozumieć, co ma teraz powiedzieć.
Ja też bym nie wiedział. Nikt by nie wiedział.
Mógł się przynajmniej jakkolwiek przygotować, tymczasem przyszedł do mnie z niczym.
— Po pierwsze — mruknął w końcu, przecierając policzek dłonią i sapiąc cicho, na co ponownie się wzdrygnąłem, bo dostrzegałem coraz więcej podobieństw, których zdecydowanie widzieć nie chciałem. — Możesz zwracać się do mnie po imieniu? — spytał, opierając łokcie o kolana i łypiąc na mnie nieco proszącym wzrokiem. Zmarszczyłem brwi. — Nie oczekuję od ciebie mówienia do mnie per tato. I tak wiem, że byś się do tego nie zastosował. — Znał moje podejście. Skąd? Myślał tak samo, czy może mama mu mówiła? Rozmawiają w ogóle? Znając życie, tak. — Nie On, Tamten, czy Ten Chuj. Nathan. Dobrze? — Spiąłem się, bo na wydźwięk imienia nieco mnie zamurowało. Nie słyszałem go wystarczająco długo, a w jego ustach brzmiało jeszcze dziwniej niż w jakimś innym wydaniu.
No i nie chciałem, nie mogłem wierzyć w uśmiech, który nagle wspiął się na jego usta. Niby miły. Niby łagodny, proszący, cierpliwy.
Ale doskonale znałem ten uśmiech, to spojrzenie, żeby wiedzieć, jak bardzo mnie wkręca, jak wiele ma w tym wszystkim swoich interesów. Bo przecież działałem identycznie jak on. Ta sama mimika, te same ruchy, uśmiechy, tempr głosu i całokształt nieco zagubionego, ale uroczego i przyciągającego mężczyzny.
Ale przecież byłem pieprzonym masochistą.
— Niech będzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis