Nivan Oakley, bożyszcze narodu wybranego, nieznana cnotka-niewydymka, tylko w drugą stronę, że aż do przesady, której już raz zdarzyło się kopulować nawet na moim biurko. W sercu moim pozostawała niezbadana przez nikogo jeszcze nadzieja, że ten bachor, jak cała reszta zresztą, wyjdą w końcu na ludzi. Prawdopodobnie dopiero po moim trupie, ale przecież porządna dawka edukacji wymaga poświęceń. W ten upalny wieczór jasny, a raczej środek dnia, ale kto by się tym przejmował, rozejrzałem się smętnie po gabinecie, szukając złaknionym wzrokiem zagubionej buteleczki. Kieliszka. Nawet malutkiego kieliszeczka, kropeleńka byłaby niepogardzonym błogosławieństwem, mógłbym nawet tylko powąchać.
Mój Cesarzu, Mińsk, co się z tobą stało i kiedy upadłeś tak nisko?
— Mam dla pana dokumenty. Zresztą kolejne, jak widzę — dodał cicho, chociaż jego wzrok wyraźnie omiótł całe, ogarnięte szałem papierzysk, pomieszczenie. — Chce się panu? — parsknął z kpiną, na co tylko burknąłem coś niemrawego pod nosem. Nie miałem nawet chęci wlepić mu kary za pyskowanie do nauczyciela, co się ze mną zaczynało dziać, świat się kończył, nadchodziła apokalipsa.
— Nie myślisz czasem, że to wszystko jest bez sensu, gdy ostatnia resztka nadziei woła w tobie o skoczenie z tego ziemskiego padołu i ominięcie wszystkich bezsensownych działań twojego życia? — spytałem z nadzieją. — Jak nie, to nie mógłbyś chociaż tych cholerstw spalić? — mruknąłem, wpatrując się beznamiętnie w papiery.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz