Chwilę musiałem poczekać na jakikolwiek odzew. Prawdopodobnie utopione w łyskaczu kuleczki nie mogły szybciej się zbić i wpaść do odpowiednich zapadek, włączyć mechanizmu, cokolwiek. Równie dobrze mogło go nie być, wyemigrowanie do pobliskiego baru też było rzeczą dość prawdopodobną.
Nerwowo stuknąłem czubem buta o podłogę, gdy chrapliwy głos w końcu zabrzmiał zza drzwi i mogłem otworzyć nieszczęsne wrota do zapyziałego królestwa sodomy i gomory, pokoju strachu, a tak właściwie zwykłego gabinetu, który po prostu śmierdział alkoholem. Alkoholem z wysokiej półki, na który plułem, bo jednak proszę was, nie ma nic lepszego, niż piwo z zielonej butelki. Tak, przerzuciłem się z brązowych, proszę o poklask.
— Właź! — Stanąłem w progu pokoju, żeby zobaczyć wylegującego się w najlepsze na podłodze dyrcia, który najwidoczniej bawił się przednio. Ściągnąłem brwi, bo o losie, czemu zawsze ja, no co ja wam zrobiłem siły wyższe, że mnie tak karzecie? — Po coś tu przylazł? — rzucił oschle, podnosząc się do siadu i lustrując mnie rozbieganym spojrzeniem.
Drżał cały, wyglądał jak skończony oszołom, którym zawsze był, ale mniejsza o to. Jakby kto narkomanowi odstawił używek i bingo, bo charakterystyczny zapach wywietrzał, barek był pusty, a po kielonach ani śladu.
Miałem ochotę parsknąć śmiechem, w ostatniej chwili się reflektując, bo nie miałem zamiaru jeszcze przepłacać życiem takich głupot.
— Mam dla pana dokumenty. Zresztą kolejne, jak widzę — dopowiedziałem ciszej, dostrzegając stertę papierów i losie, ile na to gówno drzew poszło, idzie się złapać za głowę. — Chce się panu? — parsknąłem z lekką kpiną, doskonale znając odpowiedź na pytanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz