I oto zaczął się kolejny semestr, a my zostaliśmy zarzuceni porządną ilością papierzysk wszelkich, dokumentów i niedokumentów oraz innych tabelek, których szczerze miałem już porządnie dosyć. Po prostu, bo ile można siedzieć przy biurku, wypełniać dane i wpisywać nazwiska (a osobiście podejrzewałem, że niektóre rzeczy powinien podpisywać nasz dyrektor, ale no cóż, przemilczmy ten temat, bo wielkiej władzy tu raczej nie miałem).
Dexter za to się rozkręcił, ewidentnie znacząc teren, w tym przypadku mnie, bo Adam Walsh zdecydowanie się rozkręcił, a pan Davon nie potrafił wysłuchać moich rad i po prostu go ignorować. Nie, lepiej było podgryzać, zostawiać malinki czy wbijać palce w biodra, ciut za mocno, przypadkowo, tak, abym rano budził się z delikatnymi siniakami, czerwoną szyją i dziwnym śladem na ramieniu. Po prostu go uwielbiałem.
Wanda za to ucichła, zaczęła niebezpiecznie chować się wśród roślin, notatek i za mikroskopem i w sumie to nawet rzadziej się uśmiechała, co było jeszcze dziwniejsze, tak jak brak zadartego w kierunku sufitu noska czy czerwonej szminki, bo przecież zaczęła nosić ją dopiero w tym roku. Ale co ja mogłem na to poradzić, jeżeli próbowałem rozmawiać, a zbywany byłem delikatnym uśmiechem i odpowiedzią "wszystko ok". Zostawało tylko spoglądać w zielone oczy, zbyt często zaczerwienionych, żeby nie zacząć podejrzewać, że jednak do końca wszystko ok nie jest.
A ja za to wylądowałem przed szkołą, czekając na nowego, troszkę spóźnialskiego ucznia, Joshuę Millera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz