Streszczając poprzedni semestr, moje życie się rypie, zdrowie leci na łeb na szyję, Hopecraft próbuje mnie jako tako ratować magicznymi łapskami, moja relacja z Wandą jebła mocniej niż Davon profesora Remusa, a to wszystko dopełnione współlokatorem, Yamirem, który złapał na mnie ewidentnego wkurwa, za to, co zrobiłem jego ukochanym zielonym oczętom. Do tego wszystkiego można jeszcze doliczyć nieco szurnięta na umyśle Izel, która koniecznie chciała nawrócić mnie na drogę ubóstwiania owadów i rzucenia nałogu w cholerę. No i Miraclesa, który z chęcią przychodził po ćpańsko. Cud, miód malinki, moje życie już dawno nie wyglądało tak beznadziejnie, jak właśnie w tym momencie.
Możliwe, że to wszystko było przekleństwem różowych włosów, które teraz już zaakcentowane ciemnymi odrostami, powoli zaczynały płowieć i w sumie to doprowadzały mnie do szału. Szczególnie że pojawił się nowy uczeń [bardzo atrakcyjny nowy uczeń], który posiadał na głowie dokładnie ten sam kolor, zachowywał się w sposób ironicznie podobny i ogólnie, gdyby nie oczęta i okulary, to szłoby nas pomylić.
Joshua Miller, mag, przynajmniej tak mi się wydawało. Skurwysyn miał cudny uśmiech i jeszcze cudowniejsze ruchy, przyprawiające o ciarki i doprowadzające do istnego obłędu. Czekoladowe tęczówki Hopecrafta mogły się chować, jego charyzma i ogólny całokształt również.
— Potrafisz farbować włosy? — rzuciłem, tarasując mu drogę ramieniem i posyłając mu na tyle przyjemne spojrzenie, na ile mogłem przy pierwszym spotkaniu.
W końcu nie mogę mieć na głowie tego samego co on, a już szczególnie gorszej wersji tego, co on. Powrót do granatu brzmiał optymalnie. Przynajmniej na razie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz