Miała słodkie usta. Tępe w dotyku, prawdopodobnie przez nałożoną szminkę. Miękkie, pełne, delikatne. Nie potrzeba było zbyt wiele czasu by zapoznać się z fakturą, charakterystyką, wszystkim, czym można było opisać te wargi spomiędzy których uciekało tyle miłych słów, obelg, wyzwisk, jak i zwinnych szpilek, które z precyzją co do milimetra wbijały się w doskonale obrane punkty na ciele, jak i w psychice.
Była chłodna. Zimna jak największa istniejąca bryła lodu. Bez uczucia, bez pragnienia, bez odrzucenia. Jakby kto podstawił mi marionetkę upodobnioną do Przewalskiej.
Podobał mi się ten stan rzeczy. Ten brak zobowiązania. Ten mróz, czarna dziura, która przede mną sterczała. Nie odpowiadała. Nie reagowała.
Lubiłem to chyba z powodu natury pustelnika. Bo przecież łatwiej było złapać kogoś na rogu ulicy, w klubie, czy nawet w publicznym kiblu, zaliczyć coś szybkiego i zapomnieć, a w środku dalej rozkoszować się dobrymi, bardzo dobrymi chwilami rozpusty i istnego bałaganu moralnego.
Oboje wiedzieliśmy, że nic to nie znaczy. Przynajmniej miałem taką nadzieję.
Rzuciłem okiem na Yamira. Jego mina mówiła wszystko, wyrażała każdą możliwą emocję, a oczy wręcz szalały. Wiedział o absolutnie wszystkim, znał mnie na wylot, znał moje relacje, znał innych. Teraz tylko karcił mnie wzrokiem, jednak wiedziałem, że gdy Wanda opuści pomieszczenie, będzie gotów nawet poprzestawiać mi nos, chociaż mało kiedy używa przemocy.
Zaśmiała się tylko, gdy wreszcie się od niej odsunąłem, zerknęła w moje oczy, wypuściła dym z delikatnym uśmiechem na ustach. Kaszlnęła. Oczywista oczywistość.
Dopaliłem skręta i zgniotłem go w popielniczce. Yamir nie kwapił się, żeby zrobić kolejnego ze znanych nam wszystkim względów, mi się nie chciało, a Wanda pewno nie umiała, dlatego tylko runąłem jak długi na łóżko, blondynkę przez to podrzuciło, a Hindus dalej lustrował mnie oburzonym wzrokiem.
I wiedziałem, że gdy palnę cokolwiek, to nie tyle, że przywitam się z losem Lorda Voldemorta, a pożegnam się z życiem.
— Zazdrosny? — rzuciłem z uśmiechem na twarzy, a złote oczęta błysnęły groźnie.
— Płonę istną zielenią, niczym szczwół plamisty, Nivciu. — Uśmiechnął się. Źle. Bardzo źle, bardzo niepokojąco, groźnie. Wręcz psychopatycznie.
Krótkie przeszukanie informacji, podstawowe przypominajki o roślinie...
Oh.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz