niedziela, 11 lutego 2018

Śmiech to zdrowie [0]

W pokoju byłem ja. W sumie bycie samemu było już i dla mnie i dla otoczenia poważnym niebezpieczeństwem, bo jednak komputer był w zasięgu ręki, nie było nikogo, kto powstrzymałby mnie przed popełnieniem występku, lub zwykłego głupstwa, a jeszcze bliżej był alkohol, którym w sumie też nie gardziłem.
W pokoju był też Yamir, który jako prawa ręka dosłownie każdej akcji, świeży i rześki umysł, no i przede wszystkim ten, który zachowywał resztki zdrowego rozsądku, zawsze odciągał mnie od jakiś mniejszych czy większych głupstw.
No i w pokoju była też marihuana, a to trio piekielne nigdy nie zapowiadało się na coś dobrego, a przynajmniej normalnego.
Dlatego, gdy drugi skręt poszedł już w obieg, okno było szeroko otwarte, a my chichraliśmy się do usranej śmierci, coś musiało pójść nie tak. A dokładniej ktoś musiał zrobić coś, żeby wszystko poszło nie tak i oto drzwi się otworzyły, a w nich stanął nikt inny, jak Przewalska.
— Kurwa ile razy ja mam ci mówić, że masz zamykać te pierdolone drzwi — zaśmiałem się cicho, zerkając z oburzeniem na hindusa i szturchając go dość mocno stopą, przy okazji prawie zrzucając z bogu ducha winnego łóżka, na którym obaj się uwaliliśmy. Ten tylko złapał mnie za nogę, ściągnął mi skarpetę i rzucił nią we mnie z udawanym fochem. Zmarszczyłem czoło i wróciłem wzrokiem do blondynki. — Co tam, Wandziu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis