A gdy wparowałem już do pokoju, po dłużącej się w nieskończoność przeprawie przez korytarz, który zdawał się z każdą chwilą zwiększać swoje zasięgi, padłem z głośnym sapnięciem na łóżko, obracając się plecami do świata i udając, że Yamira wcale nie ma i wcale nie lampi się na mnie z zaniepokojeniem, smutną miną i ściągniętymi brwiami, bo chyba najlepiej ze wszystkich wiedział, że nie jest dobrze i wiedział, jak przez to wszystko przechodzę. Dlatego wcale się nie zdziwiłem, gdy zawisnął nade mną z tym
kochanym paskudnym uśmiechem, złotymi drobinkami w oczach i na skórze i propozycją otworzenia tabliczki czekolady i jakiegoś ziemniaczanego szajsu na poprawę nastoju i pogorszenie zdrowia. Co miałem innego zrobić, jak udawać obrazę majestatu, ale po chwili przytaknąć i skończyć leniąc się na wyrku, żrąc zatrważające ilości i koniec końców dzwonić do mamy po to nieszczęsne nazwisko, które też częściowo zagrzebało mnie w moich problemach.
xXx
Od rana czułem się chujowo. Nie źle, nie beznadziejnie, chujowo. Z nieustającym bólem brzucha, wieczną ochotą wymiotowania i notoryczną czkawką, na którą już nawet Yamir reagował burknięciami z nadmierną dozą empatii. Dlatego nie czekając dłużej, pochwyciłem kartkę z zapisanym nazwiskiem, bo mam do nich absolutnie beznadziejną pamięć, wyparowałem z pokoju i ruszyłem do Hopecrafta, bo odnosiłem wrażenie, że szybciej zdechnę, niż ten uraczy mnie swoją osobą.
Zastukanie w drzwi, otworzenie i wychylenie głowy, obdarzając blondyna szerokim uśmiechem.
— Hej, wychodzę teraz na upierdliwca, ale przysięgam, jeszcze chwila i sczeznę. — Wcale to nie był śmiech przez łzy. Wcale.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz