Chłopak zarumienił się, czytając moją kartkę. Cieszyłam się, to chyba dobry znak.
— Jest wspaniała, jejkuniu cudownachny. — Uff, kamień z serca, można żyć. Zaśmiałam się z chłopakiem, który wierzchem dłoni dotykał policzków, sprawdzając, czy nie są czerwone, chociaż tak samo dobrze, jak ja wiedział, że są. — Przepraszam, wyglądam pewnie jak dorodny pomidorek, ale naprawdę, aż się zawstydziłem od tych miłych słówek i doboru wyrażeń — dodał po chwili, poklepując delikatnie swoje policzki, pewnie, żeby trochę się ocucić i starać się wyblednąć. Ja zresztą też musiałam być cała czerwona. Uśmiechnęłam się, zadowolona, że wymiana kartek się udała, a my żyliśmy.
— To co? — spytałam, rozglądając się dookoła siebie. Większość par po wręczeniu walentynek oddaliła się, pewnie większość szła do miasta. — Idziemy do miasta jeszcze na jakieś ciastko, czy coś? — spytałam niepewnie chłopaka, trochę nie wiedząc jak z nim rozmawiać, czy tak po prostu z góry na niego zerkać? Bo raczej nie klęknę obok wózka. Stałam więc w niewiedzy i rękami miętosiłam materiał sukienki. Nie miałam włosów, którymi mogłabym się zakryć, bo były spięte w wysokiego koka, a raczej czegoś w stylu messy buna, jak to nazywają, co patrząc teraz chyba było złym pomysłem, jak się idzie na losowane walentynki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz