Zastukałem palcem wskazującym cztery razy o blat. Pięć. Sześć. Sam kurwa nie wiem ile, może troszkę za dużo, bo w końcu zaczął mnie boleć. Tyle rzeczy siedziało w głowie, tak ciężko było je wypuścić na powierzchnię, bo i tak by nie zrozumieli, a jakby już, to uśmiechnęliby się, poklepali po pleckach i powiedzieli (jak zawsze), że będzie dobrze. A tyle razy to powtarzali, że szczerze już tym wymiotowałem, bo jakoś tego "dobrze" znaleźć nie mogłem i nawet kiedy znalazłem, to wszystko leciało z pieca na łeb, znowu rozsypywało się na kawałki i zabawa zaczynała się od początku.
Po raz kolejny siedziałem sam w pokoju, czekając na kogokolwiek, na przykład na takiego Dextera, bo James zniknął w czeluściach gabinetu dyrektora. A Dexter by mi się przydał. Bo był miły, dobry, kochany i cudowny, i taki ładny, i mógłbym się za nim schować, a po tym udawać, że jest dobrze. No, szkoda tylko, że to nędzne marzenia, bo i między nami szykowała się poważna rozmowa, ja to sugerowałem, on też sugerował, choć nigdy nie mogliśmy się zgrać, zawsze coś wypadało lub wpadało, albo po prostu woleliśmy pocieszyć się sobą, nż zacząć wrzeszczeć i wyrzucać wszelkie brudy. Takie tam, miłość.
Trzeba stwierdzić, bujanie się na krześle też dobre nie jest, bo tylko zacząłem i praktycznie od razu poleciałem do tyłu z przekleństwem na ustach, próbując ratować się machaniem rękoma. W zwolnionym tempie musiało wyglądać zabawnie. W tym normalnym już nie, bo trwało chwilę, a po tej chwili wszystko bolało, nic się nie ruszało i znowu było źle. Zwłaszcza, że Dexter akurat wszedł do pokoju i miał idealny widok na mnie wijącego się po podłodze z bólu.
— Musimy pogadać — powiedziałem, spoglądając na niego do góry nogami. — I nie o tym, a o tym, o czym musimy od dłuższego czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz