Trzasnąłem książką o biurko, po chwili wzdychając i poprawiając okulary. Oczywiście, że musiał mieć ostatnie słowo, a gdy jednak się nie udało, to lepiej wyjść, trzaskając drzwiami jak rozpieszczone księżniczki. Westchnąłem, opadając na krzesło. Tak, zdecydowanie do osiągnięcia znośnego poziomu w rozmawianiu o sobie między sobą zostało nam trochę... dużo. Bo Heather dalej się nie odzywała, bo mój były, który zgodnie z plotkami zaczął znowu pojawiać się na salonach i kręcić wokół interesujących ludzi, a w końcu nie powinien się nam nigdy na oczy pokazać, bo prawdopodobnie Dexet przebiłby go na wylot czymkolwiek, co się nadaje czy wyprałby mu mózg i torturował, a Remusa też najchętniej by usunął, ukatrupił, skrzywdził, pozbawił życia, do wyboru, do koloru. A czasami po prostu trzeba było zostawić, iść dalej i uderzyć trochę później, bez tych pieprzonych emocji, ale nie, pan Davon ma swoje zdanie, koniec i kropka. Zastukałem trzy razy o biurko palcem, wypuściłem powietrze z płuc i w końcu wpuściłem biedną osóbkę do pokoju.
— Tak? — zapytałem, obracając się i siadając okrakiem na krześle. — Ah, to ty, wchodź, wchodź, mam nadzieję, że pan Davon nie zamienił ciebie w kamień swoim przerażającym spojrzeniem. — Parsknąłem śmiechem pod nosem, poprawiając okulary i uśmiechnąłem się. — No... to o co chodzi?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz