Kochałem ten pojedynczy, złośliwy kosmyk, który zawsze znajdował drogę, aby zwiać zza ucha i znaleźć się na twarzy dziewczyny. Kochałem tą delikatną, letnią dłoń, która śmiało przecierała mój policzek, znając życie lekko drapiący, bo przez chwilę się nie goliłem, bo czasu nie było, bo siły nie miałem. Kochałem ten radosny uśmiech, który pięknie tańczył na jej twarzy, pochłaniał, zagarniał, przyciągał charyzmą.
— Za Nivana Oakleya, jedynego w swojej osobie, nieprzewidywalnego, ukochanego, cudownego i szalonego niebieskookiego chłopca — szeptała, a ja, jak zawsze, gdy to robiła, czułem przechodzące falami dreszcze. Od czubka głowy, przez kark, kręgosłup, miejsce między łopatkami, boczki, aż do miejsca, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. — I to wszystko z magicznym naj, bo dla mnie na to zasługujesz. — Śmiech. Strasznie dużo się ostatnio śmialiśmy, uśmiechaliśmy, mruczeliśmy, dotykaliśmy się. I o bogowie, oby takie chwile nastawały częściej i trwały wiecznie, bo naprawę, są warte zachodu i oddania odrobiny czasu ze swojej klepsydry.
— Bo się zarumienię, zakopię po uszy i nie wyjdę stamtąd po kres moich dni. — Ująłem jej dłoń i przycisnąłem mocniej do mojego polika, jakbym chciał, żeby dwie struktury złączyły się w jedną, tętniącą tym samym rytmem. — Nie jestem wart tych słów, Wandziu, nieważne jak bardzo bym tego chciał i nie próbuj mi wmówić, że jest inaczej.
Nie tyle, że słów, co jej.
Jej nie byłem wart.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz