niedziela, 7 stycznia 2018

12/10 [22]

Nie czuć iskier w palcach. Płomieni mknących wraz z krwią. Żaru pod skórą, który nie przestaje się tlić od osiemnastu lat, jak stąpam po tej ziemi. Nie czuć, tak właściwie, mojej energii życiowej.
Nie.
Życia.
Umieram coraz częściej, coraz częściej się rodzę, coraz częściej gasnę, coraz częściej wzbudzam się jak ten pożar, by w krótkim czasie pochłonąć cały las, zostawić z niego same zgliszcza. A potem obrać kolejne miejsce. I tak w koło. I tak w koło. I tak w koło, błędne koło, wielkie koło, parszywe koło, z którego ucieczki nie było. Na którym będę musiał się kręcić do końca swoich dni.
Marznę.
Zimno mi, mamo, zimno mi. Tak bardzo mi zimno.
...
Tlen, rozpałka, nowy teren. Świeże powietrze, polne kwiaty, leśne owoce. Wąskie ramiona dookoła mojej szyi, zaciskające się, powoli, wąż. Jednakże nie dusił, jednakże nie syczał, a oplatał, chronił, oddawał część siebie.
Głos, cichy głos, zza grubej ściany, zza potężnej szyby.
— Niv? — Imię. Kogo imię. Moje imię. Dłoń. Nie moja, ale kosmyk już tak. — Hej, Niv, gdzie ty mi uciekłeś? — Tompnięcie, mocne, nastające wraz z napierającym na mnie ciałem. Lekkim, co prawda. Bardzo lekkim. Bardzo delikatnym, ale mocno ściskającym mój organizm.
Żar w małym palcu. Było dobrze. Było już dobrze.
Objąłem ją mocno, przycisnąłem do siebie, nie miałem zamiaru puścić.
— Przecież jestem tutaj cały czas, Wandziu. Przecież jestem. — Pogładziłem delikatnie jej plecy. Była tak drobna, odnosiłem wrażenie, że mógłbym dłońmi objąć jej talię bez większego problemu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis