Usta na policzku. Miękkie, niezwykle ciepłe usta. Nie były spierzchnięte, nie lepiły się od śliny. Nie były zbyt pełne, ale również nie należały do tych najwęższych. Wandziowe usta były po prostu wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju, wspaniałe. Chyba właśnie głównie dlatego, że wandziowe. Wspinała się na paluszki, uśmiechała szczerze, ujmowała swoją osobą.
— Uwielbiam ciebie, Niv. — Ja ciebie też, Wandziu, ja ciebie też, już to mówiłem, już się zarzekałem. Odwróciła się, dalej pusząc się jak ten paw, co dumnie spaceruje po ogrodach. Księżniczka. — Podzielę się nawet z tobą prażynkami krewetkowymi na czarną godzinę. To... Do zobaczenia! — Przewróciłem oczami. Cóż za łaskawczyni. No po prostu manna z nieba, nie ma co.
Chyba dopiero wtedy zrozumiałem, co tak właściwie się wydarzyło i że to wszystko zachodzi nieco za daleko, a im dalej w las, bagno, cokolwiek, tym trudniej z tego wybrnąć...
Cztery stuknięcia i jedno dodatkowe, tak dla upewnienia się. Wciśnięty w wygodny dres, wygodną koszulkę i wygodne papcie z torbą smakołyków i laptopem pod pachą czekałem, aż moja mała damulka otworzy mi drzwi.
Wziąłem wszystko, co nadawało się do skonsumowania, bo wieczór zapowiadał się na naprawdę długi. Ilość filmów na lapku zniewalała największego kinomana. Gienio spokojnie drzemał w moim pokoju, a mnie samego nosiło, bo wyglądało na to, że w końcu zasnę. Do tego z kimś.
Z nią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz