Z każdym kolejnym wypowiedzianym słowem blondyna, moje brwi wędrowały coraz wyżej, odnosiłem wrażenie, że jeszcze chwila i dotkną mojej linii włosów. Moje czoło prawdopodobnie już przypominało ciało shar peia. Chłopak natomiast wyglądał na bardzo nieswojego, postawionego w niekomfortowej sytuacji, z lekkim rumieńcem na twarzy i uszach.
W pewnym momencie po prostu zacząłem się śmiać, bo to, co mówił, brzmiało dla mnie co najmniej idiotycznie i komicznie. Nie potrafił sam sobie z tym poradzić? Pan Davon był aż takim szatanem w ludzkiej skórze? A może to po prostu fakt braku śmiałej blondyny u swojego boku upierdolił mu jaja?
— Nie każ mi tłumaczyć dalej, skoro już załapałeś o co chodzi, błagam — mówiąc do spuścił głowę, jak zbity psiak i przybrał odcień bardzo podobny do pomidorowego. Uśmiechnąłem się na ten widok. Zagubiony Hopecraft? Zawstydzony Hopecraft? Tego jeszcze nie grali.
Założyłem nogę na nogę z kpiącym, firmowym uśmieszkiem.
— Dobrze, tylko co ja mam robić? Jaka jest moja rola w całym tym teatrzyku, co? — Przechyliłem delikatnie głowę na prawą stronę, moje brwi powróciły na swoje miejsce, a ja zerkałem na niego spod półprzymkniętych powiek. — Mam pogadać, nawrzeszczeć, pójść do któregoś, czy może udawać, że mi za chwilę, tak jak im, żyła na fiucie pęknie, co? — Wydąłem usta. — No i ważniejsza kwestia, co będę z tego miał?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz