Siedziałem, nie wiem ile, słyszałem ludzi, gdzieś tam w oddali, najwidoczniej świetnie się bawiących, ale nawet nie miałem jak na nich zerknąć, znajdowali się za moimi plecami, obrócenie się w tych warstwach ubrań równało się jakiemuś cudowi, czy innej podobnej rzeczy. Albo mi to nie wyjdzie, albo skończę z plecami w śniegu i zamarznę na amen, innych opcji w tym wszystkim niestety, ale nie widziałem.
Westchnąłem cicho i skuliłem się bardziej w sobie, czując, jak nieprzyjemnie dmucha mi po karku, chociaż miałem na sobie szalik i całą resztę kołnierzy kołnierzyków. Jęczałem, tarłem dłońmi o części ciała i liczyłem na jakąś dobrą duszyczkę, która zdecyduje się pojawić i mnie wybawić od zła obecnego.
— Znowu się widzimy, panie Dawkins. Pomóc? — Usłyszałem z boku, charakterystyczny, dobrze znany głos, należący do, odwróciłem tutaj głowę i tak, dokładnie tak, jak myślałem, do Pelagoniji, która najwidoczniej miała wyjątkowe szczęście do mojego pecha i udawało jej się akurat znaleźć w okolicy, gdy ja tego potrzebowałem. Odetchnąłem ze znaczącą ulgą.
— Błagałbym na kolanach, gdybym posiadał taką możliwość — parsknąłem śmiechem, zerkając na nią z nadzieją. — Ale nie masz jakiegoś czujnika, który mówi ci, kiedy wpadam w tarapaty, żeby znaleźć się obok, prawda? — dodałem, nie ściągając z nieco spierzchniętych i zmarzniętych ust uśmiechu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz