Zaciągnął się tym swoim obrzydliwym papierosem, gdy w końcu go podpalił, a ja skrzywiłam się, bo w końcu ten dym musiał dotrzeć do moich nozdrzy, podrażnić śluzówkę i zmusić do zakasłania.
Jak to wszystko cholernie śmierdziało, zdecydowanie już wolałam te mocne perfumy Ivensównej.
Odchrząknął cicho, chyba decydując się w końcu, że uciekanie wzrokiem przede mną nie jest zbyt dobrym pomysłem i odchylił się, opierając się na końcu o ławkę. Spojrzał na mnie.
Smutnymi, błękitnymi oczami, w których już nawet nie widziałam iskierek gniewu, jakby dosłownie przed chwilą się poddał lub zostałby nafaszerowany środkiem usypiającym dla agresywnych zwierząt. Bezbronne i tak zagubione, smętne, odbijające światło, bo były mokre od łez.
Nivan Oakley płakał. Sam, bez nikogo obok, kto po prostu przyciągnie go do siebie, zastąpi matkę, która jest gdzieś daleko, ojca, którego naprawdę mógłby w końcu pokochać i kochanka, który postara się odebrać od niego wszystkie zła na tym świecie.
Miałam wrażenie, że komuś się ode mnie dostanie. A nawet kilku osobom. Dokładnie dwóm, choć nie wiem, czy do tej zgrai nie powinnam dorzucić jeszcze siebie.
Ale przecież tu siedziałam, prawda?
— Wanda, czy ja cokolwiek znaczę? — zapytał i och, oddech ugrzązł mi w płucach, bo to pytanie należało do pytań strasznych, bądźmy poważni, niegłupich, ale też takich, na które odpowiedzi się dostać nie dało, a jeżeli już, to zdecydowanie była przerażająca, nieprzyjemna i zdecydowanie nieprzekonująca. — Ja... Czy to wszystko ma jakikolwiek sens? Nawet pod względem tego, czy ja jestem jakkolwiek dla kogokolwiek istotny? Czy robię komuś różnicę?
Dalej stukał palcami o nogę, ale w cały czas zmieniając rytm.
Może Morse, kto to wie.
— Po pierwsze, palenie jest niezdrowe, nie chcesz mieć nowotworu w wieku trzydziestu lat — stwierdziłam chłodno. — Po drugie — zaczęłam mówiąc, w tym samym czasie zdejmując z siebie szalik, bo ja przynajmniej miałam płaszcz — jesteś za cienko ubrany, Nivan, zaraz zacznie padać śnieg, a ty nawet kurtki czy czapki nie masz, jeszcze zapalenie jakieś złapiesz — oświadczyłam, zawijając czerwony szalik wokół jego szyi. Musnęłam palcami policzek chłopaka, spoglądając w te pustawe oczy. — Po trzecie, nie musisz nic znaczyć. Myślę, że aktualnie nikt z nas nic nie znaczy i bardzo możliwe, że będzie tak do końca naszego życia, Oakley, nie ma sensu tutaj prawić pięknych historii. — Westchnęłam, przerywając na chwilę i prostując się, bo mi samej chyba zadrżał głos. — To wszystko nie musi mieć sensu, zresztą patrząc na to logicznie, lepiej byłoby na świecie bez ludzi. Ale za to jesteś istotny. Dla nas, dla mnie, dla Yamira i Renuli, dla swojej matki, dla twojej przyszłej żony czy męża, kto to wie, może i dla dzieci. Tak samo jak inni ludzie są istotni dla ciebie i błagam, nie waż się mówić, że nikt ciebie nie odchodzi, bo tym razem nie ucieknę z płaczem, a po prostu strzelę ciebie po tym niebieskim łbie, kochany. A teraz proponuję wybrać się na herbatkę i nie siedzieć na tym mrozie, bo cały się trzęsiesz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz