środa, 9 maja 2018

Ojciec Marnotrawny [X]

Dziwiłem mu się, że z rozoraną wargą chciało mu się jeszcze zajarać i podzielić ze mną szlugiem. Jedne z droższych, to było pewne, w końcu wszystko, co miał ten parch, było drogie, było bogate, było z najwyższej istniejącej półki.
Ręką dalej mnie świerzbiła, policzek bolał, podobnie jak brzuch i żebra, ale suma summarum uznałem, że po prostu było warto. Było warto mieć świadomość, że te kilka kwiatów, które wyrosło na jego skórze, że krew spływająca po ustach, że ta rozpięta koszula i rozczochrane włosy były moją zasługą.
Potrzebowałem mu wpierdolić. Tak bardzo potrzebowałem mu wpierdolić, zlać, dać w pysk i pokazać, co znaczę, kim jestem i że nie jestem już tylko zapowiedzią człowieka, która nie może mu nic zrobić. Że miałem już dwadzieścia lat, znałem swoją wartość i byłem od niego po prostu silniejszy.
Bo mogłem zrobić wszystko.
Od wpieprzenia mu za to, co zrobił, po rozpierdolenie mu tej i tak nikłej sławy w świecie biznesmenów. Bo wystarczało jedno kliknięcie, żeby spieprzyć wszystko, na co pracował. Bo mogłem wpisać jeden, jedyny ciąg cyfr, mogłem go potwierdzić i wszystko by runęło.
— Jest coś jeszcze, Nivan — powiedział w końcu, otwierając szerzej okno i wydmuchując cały dym z płuc na świeże powietrze. Uniosłem brwi i mruknąłem pytająco, strzepując popiół do popielniczki i poprawiając uścisk na łokciu. — Ktoś, dokładniej.
— Wiem, że masz kobietę. To nie moja sprawa, Na…
— Gabriel — przerwał mi nagle, na co prychnąłem ze zdziwieniem, bo od kiedy jest gejem? — Twój brat. Będzie się tutaj uczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis