wtorek, 8 maja 2018

Ojciec Marnotrawny [10]

Rozpędził się. Mówił nieprzerwanie, wylewał się jak wodospad, głos mu się łamał, a mężczyzna tylko słuchał i kiwał głową, doskonale rozumiejąc, co chłopak ma na myśli, co chce mu przekazać, co przez to wszystko okazuje.
Oakley gadał dużo, gadał wszystko, co zdążyło mu zalec na wątrobie przez te ostatnie kilka lat. Łgał w żywe oczy, mówiąc, że mu nie zależy, że ten, który przyjechał właśnie do niego, nic dla niego nie znaczy, że jest dla niego nikim. Bo był, mimo swojej nieobecności, jedną z najważniejszych osób w życiu Nivana. Należał do nielicznego grona, które miało aż tak piorunujący wpływ na młodego chłopaka, na to, jak się kształtował, na kogo wyrósł. Jak się zahartował, jak uczuciowy był, jak bardzo szanował tych najbliższych i jak bardzo zależało mu na tym, żeby inni czuli się kochani, chociaż zdecydowanie nie potrafił tego robić, a okazywanie emocji szło mu nadzwyczaj opornie.
Nawet patrząc na jego tył, mogłem spokojnie powiedzieć, że jednocześnie dostawał zastrzyków energii i słabł. Że wszystko ma na niego dziwny, niezrozumiały wpływ, którego prawdopodobnie sam się bał i nie rozumiał.
Nathan przez cały czas się tylko uśmiechał i przyglądał z radością młodemu mężczyźnie, który tak żwawo rwał się do opowiadań, który mówił wszystko z tak odczuwalną pustką, wstrętem, entuzjazmem, euforią i melancholią w jednym, że niejeden empata dostałby korby, bo przecież ja sam, niezbyt wyczulony na emocje, mógł przysiąc, że aura Oakleya powoli zalewała człowieka i przyprawiała o migreny, szumiała mocno w głowie, drażniła wszystkie organy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis