wtorek, 6 marca 2018

Powroty bywają przewrotne [3]

Krok.
Strefa publiczna.
Bezpieczeństwo, spokój, niedowierzanie. Rozłożone ramiona, szczupłe, długie, jeszcze nie tak dawno muskające ciało, pozostawiające ciarki. Gęsią skórkę, która powoli rozchodziła się po organizmie, przyprawiała o drżenie przez całą długość kręgosłupa. Obserwowaliśmy się jak dwa dzikie psy, krążące, nieświadomie tańczące. Niepewne drugiej istoty, chociaż znały jej zapach. Już trącały ją nosem. Gładziły poliki, muskały sierść.
Krok.
Strefa społeczna.
Pamiętasz, gdy również czyniłeś te kroki? Zbliżałeś się do nastolatki, a ta na rozdygotanych nogach uciekała? Odsuwała się, z paniką w oczach, łzami na policzkach, chusteczką w dłoniach.
Ze spokojem w głosie mógłbym powiedzieć, że nie przeżywam déjà vu. Wszystko jest tak, jak powinno.
Krok.
Strefa osobista.
Nawet nie słuchałem, o czym gada. Co tym razem pierdoli, co szemrze, na jakie pierdoły zwraca uwagę. Czy wymyśla, czy nie, czy znowu zaczyna dostawać szajby. Czy w ogóle o czymś mówiła? Wpatrywałem się w usta, a w mojej głowie echem odbijało się głośne "Wróciłam". Wróciłaś, tak, wróciłaś. Jesteś tu, mówisz, oddychasz tym samym powietrzem, co ja. Możesz mnie obserwować, tak namiętnie, jak ja ciebie. Nie zachwycam całokształtem, wiem, wyglądam jak z kubła wyjęty. Zawsze tak wyglądam. Fatum, czy los chce, by poznano mnie od tej właściwej strony?
Krok.
Mój krok.
Strefa intymna.
Powieki zadrżały, brwi się uniosły, usta wygięły w bardziej widocznym uśmieszku. Nie sądziłem, że jeszcze ją spotkam, że będzie na wyciągnięcie ręki, że będzie tak blisko.
I tak daleko jednocześnie.
Siedem miesięcy? Minęło dawno.
Nie wiem, co czułem, co uważałem. Wiedziałem tylko, że serce wali tak mocno, jak dziesięć lat temu. Ba, nawet mocniej, agresywniej. Ściągnąłem brwi, sam do siebie. Co robię? Jestem aż tak lekkomyślny? Tak łatwo się poddaję?
Czy coś ją ominęło? Coś szczególnego? Pięć pełni, podpalanie sal, potwory spod łóżek. Krzyki na osobnika z sali muzycznej, zapłakany modry chłopiec, toczące się po blacie strzykawki, pas zawieszony na krześle. Chciałem powiedzieć coś sensownego, słowa pchały się na usta, kłębiły, wybijały rytm o zaciśnięte zęby. By koniec końców uciec... nie, zostać rozepchnięte przez jedną kwestię, która chciała zabłysnąć, obsypać się brokatem, zatańczyć w świetle reflektorów.
— Tęskniłem — wypaliłem, jak ostatni głupiec. Ugryzłem się w język o sekundę za późno, postawiłem krzywo stopę, położyłem po sobie wyimaginowane, wilcze uszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

.
.
.
.
.
.
template by oreuis