Zrobiło się ciepło. Bardzo ciepło, wręcz gorąco, a siedzenie w szklarni było praktycznie samobójstwem.
Dlatego w końcu wyłoniłam się z niej, wysunęłam nos i wyjrzałam na całkiem przyjemny świat na zewnątrz. Ptaki śpiewały, słońce świeciło, a kwiaty ostatecznie się rozwinęły, więc tylko czekać na upierdliwe narzekanie Fomy na pyłki unoszące się w powietrzu, bo jak to tak, jak te rośliny tak mogą uczulać.
Wracając, ostatecznie zdecydowałam się na wycieczkę nad jezioro, do altanki, gdzie mogłabym zaznać cudownego spokoju. I o dziwo, założyłam nawet sukienkę (o dziwo odsłaniającą nogi, kolejny mały sukcesik), co było dosyć sporym osiągnięciem po "zapuszczeniu się" emocjonalnym, jak ja to lubiłam nazywać. A więc, z książką i butelką wody oraz oczywiście kapeluszem na głowie (nikt przecież nie chce dostać udaru słonecznego, prawda?) po prostu spoczęłam na trawie, uśmiechnęłam się i położyłam się, zbytnio nie przejmując się tym, że jasny materiał mógł się zrobić zielony. Jak to się mówi, trudno i tyle. Zawsze można wyprać, a w tym przypadku chodziło o niemyślenie nad niczym i nikim specjalnym. Odpoczywanie. Wsłuchiwanie się w śpiewające ptaki. Opalanie się, choć to głównym celem nie było
Aż ktoś nie zasłonił mi słońca, a ja podniosłam jedną powiekę troszeńkę zirytowana. Ale tylko ciut ciut.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz