— Można tak powiedzieć, Hortensjo — odpowiedziała z uśmiechem na ustach i typowym dla niej bujaniem się to w przód, to w tył. — Przyszłam się dowidzieć co u ciebie i spytać, czy mogę cię naherbatkować. Albo dla odmiany zrobimy kakao, kawę karmelową, mleczną, cokolwiek robić, byleby z tobą. Nie widziałam cię dawno — kontynuowała nieco oburzonym głosem, bawiąc się ciuchami, wywołując u mnie uśmiech, od którego momentami zaczynały boleć mnie policzki. — Więc drogi Aurelionie, pytam. Co u ciebie? I czy mogę cię naherbatkować? — Mogłem rozpłynąć się przy dźwięku, jakim był jej śmiech. Zdecydowanie za nim tęskniłem, zdecydowanie ubóstwiałem i zdecydowanie rzadko go słyszałem ostatnimi czasy. Dodatkowo pełna powaga i użycie całego imienia, a komizm tylko mocniej zaczął wylewać się drzwiami i oknami.
— Rozumiem, rozumiem. Droga Pelagonijo, u mnie wszystko w jak najlepszym porządku — odparłem, zamiatając podłogę ogonem, który przestał się aż tak buntować i nawet zaczął mnie na nowo słuchać, co nam obu wychodziło na dobre. Mnie, bo nie dostawałem opierniczu za dziki biczyk, który z radością szastał ludzi po łydkach, jemu, bo w końcu go nie deptali, gdy posłusznie podążał blisko moich nóg. — I oczywiście, że możesz, dzień bez herbaty to dzień stracony, jakoś tak leciało to motto, prawda? — dodałem z uśmiechem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz