A osobą, która zdecydowała o zabraniu mi życiodajnego słońca był Alexander Lee, ewidentnie zadowolony z tego, co zrobił. Posłałam mu podirytowane spojrzenie, bo po prostu wyjątkowo nie miałam ochoty dyskutować, rozmawiać.
Chciałam troszkę odpocząć, jak mi Renee radziła, a zaraz wyjdzie z tego kłótnia. Cudownie.
— Cześć, Wandziuchna. Co tam u ciebie? Przeprowadzasz fotosyntezę? Kiedy zzieleniejesz? — zapytał, posyłając mi widok swoich zębów w szerokim uśmiechu mówiącym o tym, jak dumny był ze swojego żartu.
Prychnęłam, podnosząc się do góry.
— Wydawało mi się, że to wiedza z podstawówki, ale do przeprowadzenia fotosyntezy potrzebne są promienie słoneczne, które ty ewidentnie mi zabrałeś — stwierdziłam chłodno, otrzepując sukienkę i w sumie to zaczynałam żałować, że ją założyłam, bo jednak nogi były widoczne, a z nogami była i widoczna blizna na tej prawie, którą raczej wolałam ukrywać, a przy tym unikać dyskusji z nią związanych. Odchrząknęłam. — Mi również miło ciebie widzieć — stwierdziłam, uśmiechając się delikatnie i przekrzywiając głowę w prawo. — Co sprowadziło cię w te skromne progi? — zapytałam, rozkładając ręce, oczywiście utrzymując szeroki uśmiech na twarzy.
A mogłam siedzieć w spokojnej szklarni, w której nikt by mi nie przeszkadzał.
I płakać, bo co innego miałam do roboty, czyż nie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz