Wychodząc z akademika, związałem włosy w kucyk i nawyklinałem w myślach po raz kolejny tego dnia na pogodę. Koszulka nieprzyjemnie się lepiła, włosy były wilgotne, a ja dostawałem autentycznej kurwicy. Czarne włosy nie pomagały, ilość lekcji wzmagała ból głowy, a całość nie wyglądała na coś, co miało szybko się zakończyć.
Droga przez las dała częściową ulgę, drzewa oferowały niewielki powiew wiatru, a deszcz pojawił się tak dawno, że nie było nawet duszno. Uśmiechnąłem się szeroko na samą myśl o zanurzeniu stóp w zimnej wodzie jeziora, chwili odetchnięcia od ciepła, które już męczyło. Ulgi nie mogłem poczuć nawet w nocy. Nienawidziłem takiej pogody, nie ma co ukrywać.
Wkroczyłem na teren obejmujący altankę i część brzegu zbiornika. Zmrużyłem oczy, kiedy słońce odbiło się od tafli i oślepiło mnie. No do chuja pana, ileż można?
Zatrzymałem się w półkroku, ciche "kurwa" zatrzymało się w połowie, a rozmyślanie o tym, jak agresywny staję się w letnie dni, zniknęło.
Wanda siedziała na trawie i brudziła sokiem jasną sukienkę, ale nie przejmowała się tym wcale. Grzała się w słońcu, zupełne przeciwieństwo mojej nienawiści. Była zadowolona do momentu, gdy nie stanąłem przed nią i nie zakryłem tej wstrętnej i uciążliwej gwiazdy.
— Cześć, Wandziuchna. Co tam u ciebie? Przeprowadzasz fotosyntezę? Kiedy zzieleniejesz?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz