Nie, nie, nie, ja nie zrobiłem niczego złego, to nigdy nie jestem ja. To, najzwyczajniej w świecie, dzieje się samo. Od czasu do czasu wszechświat stwierdza, że w sumie nie ma nikogo, kto mógłby ruszyć tyłek i po nim oberwać, więc padło na osobę, która przecież instynktownie ucieka od kłopotów. Tylko tych własnych, cóż poradzić, te cudze zwykle wydawały się nieco bardziej interesujące, a pogarszanie czyjejś sytuacji i wkopywanie ich jeszcze mocniej, to przecież
p o w o ł a n i e. Tak jakoś samo wyszło, jeden chomik nie w tę stronę co trzeba zakopany pod krzaczkiem (skąd miałem wiedzieć, że szkolny ogrodnik zamierzał przekopywać rabatkę?!) i człowiek ląduje w zupełnie innym wszechświecie, próbując zrozumieć, dlaczego życie go nienawidzi, skoro tak bardzo pragnąłem pomóc mu upierdolić wszystkich wokół.
Ale rzeczywistość bywała okrutna, bawarskich kropek zmyć nie potrafiłem ze skóry, a siostra dosyć wyraźnie zakomunikowała, że w sumie, to ma dla mnie zadanie i mam ruszyć dupę, bo jakiś gówniarz potrzebuje pomocy.
Więc oto jestem, pan świata tego i stwórca jakiejkolwiek logiki na przestrzeni ostatnich pięciu minut, bo przed sobą dostrzegałem tylko ćwierć inteligenta, z podkrążonymi oczami i kręcącego się w te i we wte, jakby nie mógł usiedzieć na tyłku.
Idealnie pasował do obrazka, jaki zaserwowała mi Sky.
— Serwus, to ty jesteś tym alkoholikiem od kokainy? — Podszedłem z uśmiechem, ciągnąc za sobą nieco przyciężką torbę z wszystkimi rzeczami, które ocalały po ostatnim pokojowym pożarze.
Nie będziesz podbierał fajek, Jamesowi-współlokatorowi swemu, gdzieś kiedyś zapiszą w pismach jako dodatkowe prawo i incydent z podpalonym seniorem będzie idealnym dowodem. — Sorry, nie ta płyta, ale na chuj pierdolony siedzisz tutaj, zamiast w klatce, cztery metry nad ziemią i bez możliwości projektowania? — Uniosłem brwi, nieco naburmuszony, bo, hej, miałem naprawdę cudowne plany wakacyjne, a muszę męczyć jakiegoś kurdupla, który nie odebrał życiowej lekcji przetrwania. — Tratata, Sky mnie przysyła, James, prowadzać do Heather, cokolwiek.
Bycie dupkiem życiem, łatwo o szczęście, dawno nie czułem się tak dobrze jak w tym momencie.
p o w o ł a n i e. Tak jakoś samo wyszło, jeden chomik nie w tę stronę co trzeba zakopany pod krzaczkiem (skąd miałem wiedzieć, że szkolny ogrodnik zamierzał przekopywać rabatkę?!) i człowiek ląduje w zupełnie innym wszechświecie, próbując zrozumieć, dlaczego życie go nienawidzi, skoro tak bardzo pragnąłem pomóc mu upierdolić wszystkich wokół.
Ale rzeczywistość bywała okrutna, bawarskich kropek zmyć nie potrafiłem ze skóry, a siostra dosyć wyraźnie zakomunikowała, że w sumie, to ma dla mnie zadanie i mam ruszyć dupę, bo jakiś gówniarz potrzebuje pomocy.
Więc oto jestem, pan świata tego i stwórca jakiejkolwiek logiki na przestrzeni ostatnich pięciu minut, bo przed sobą dostrzegałem tylko ćwierć inteligenta, z podkrążonymi oczami i kręcącego się w te i we wte, jakby nie mógł usiedzieć na tyłku.
Idealnie pasował do obrazka, jaki zaserwowała mi Sky.
— Serwus, to ty jesteś tym alkoholikiem od kokainy? — Podszedłem z uśmiechem, ciągnąc za sobą nieco przyciężką torbę z wszystkimi rzeczami, które ocalały po ostatnim pokojowym pożarze.
Nie będziesz podbierał fajek, Jamesowi-współlokatorowi swemu, gdzieś kiedyś zapiszą w pismach jako dodatkowe prawo i incydent z podpalonym seniorem będzie idealnym dowodem. — Sorry, nie ta płyta, ale na chuj pierdolony siedzisz tutaj, zamiast w klatce, cztery metry nad ziemią i bez możliwości projektowania? — Uniosłem brwi, nieco naburmuszony, bo, hej, miałem naprawdę cudowne plany wakacyjne, a muszę męczyć jakiegoś kurdupla, który nie odebrał życiowej lekcji przetrwania. — Tratata, Sky mnie przysyła, James, prowadzać do Heather, cokolwiek.
Bycie dupkiem życiem, łatwo o szczęście, dawno nie czułem się tak dobrze jak w tym momencie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz