Po kilkunastominutowej walce z rodzicami, którzy koniecznie chcieli pierw wyprowadzić z samochodu, a później to najlepiej podwieźć pod samo łóżko w nowym pokoju, przewalić mnie na materac, ucałować w czółko i wyjechać dopiero wtedy, gdy zapadnę w sen, w końcu udało mi się zostać sam na sam z bagażem i szkołą.
Atlancka Wyższa Uczelnia przez złośliwców nazywana Atlantycką. Miejsce, w którym przyjdzie mi spędzić kolejne kilka tygodni, miesięcy, lat, na nauce, zawiązywaniu nowych znajomości i liczeniu na to, że jakoś to wszystko przeżyję i nikt nie wpadnie na pomysł rozkręcenia mi wózka, albo zepchnięcia mnie ze schodów.
Udeptana ścieżka nie była moją ulubioną rzeczą, dlatego, zamiast męczyć się z kołami, przechyliłem mały drążek i moja formuła jeden pomknęła przez dzieciniec szybciej niż Kubica na ostatniej prostej. Bujało, trząchało i ogólnie nie było to jakieś super doświadczenie, przynajmniej odbębniłem jako taki masaż płuc i odkrztuszanie przy okazji.
Natomiast pod szkołą, w tym obrzydliwym skwarze, sterczał nie kto inny, jak ciemny blondyn. Zmęczenie wymalowane na buźce, blizna na nosie i niemrawy uśmiech, byle odbębnić swoje sprawy, bo najwidoczniej to on miał mnie oprowadzić po placówce i wytłumaczyć te, co ważniejsze kwestie organizacyjne.
— Dzień dobry. — Uśmiechnąłem się na tyle ładnie, na ile mogłem, gdy znalazłem się już w odpowiedniej od chłopaka odległości. — Nazywam się Hope Dawkins i jeśli to do ciebie powinienem przyjechać w kwestii oprowadzenia, to oto jestem, miło mi poznać. — Wyciągnąłem dłoń ku chłopakowi, nie zdejmując uśmiechu z twarzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz