W dni takie jak ten, miałem ochotę tylko poderżnąć sobie żyły i rzucić się z mostu. Nic szczególnego do roboty, a w praktyce cały czas biegałem z jednego pomieszczenia do drugiego, z sekretariatu do archiwum, z archiwum do gabinetu Mińska, z gabinetu Mińska do salki alchemicznej i z niej, w końcu, do biblioteki.
A tam duch zwykł mnie wyzywać od wszystkich bezeceństw tego świata z narodzinami mojej prababki włącznie. Nie rozumiałem, czemu w sumie się na mnie uwziął, widocznie szczególnie nie lubił osób, odwiedzających go tylko po zawrócenie umarłego, przezroczystego tyłka, ale co ja mogłem poradzić. Aplikacja na studia na Latającym Uniwersytecie wymagała ode mnie zdobycia kilku papierków, od których miała zależeć cała moja przyszłość.
Chyba nie muszę wspominać, że wszyscy z tej okazji zaczęli nagle robić problemy. Est mi tego nie skseruje, drukarka się zepsuła. Mińsk nie podpisze, on nie ma czasu. Nauczyciel alchemii nie tknie palcem rekomendacji, dopóki nie zacznę stosować się do jego poleceń na lekcji i przestać podważać jego umiejętności w dziedzinie eliksirów, niedoczekanie jego.
A na dodatek przydzielono mi wprowadzanie nowego ucznia, jakby James nie mógł z Fomą się tym zająć. Albo sam James, bo doskonale wiedziałem, że mój partner nadal hasa po łąkach zarypanej ilości pracy do wykonania i lepiej mu nie przeszkadzać.
Kogo ja miałem wprowadzać...? A tak, Gabriel. Stałem na głównym placu szkolnym, oczekując przybycia jegomościa i licząc, że ruszy tyłek, aby w końcu się pojawić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz