Nudziło mi się. Wszystko było takie samo, niezmienne; wycieczki do biblioteki, picie tej samej herbaty, snucie się po korytarzach w poszukiwaniach nie wiadomo czego lub kogo. Nawet książki wydawały się wszystkie identyczne, a literki zlewały mi się przed oczami. Ekscytacja po rozpoczęciu drugiego roku się skończyła i zostały tylko kartkówki, prace do napisania i pojęcia do wkucia.
Dlatego, kiedy samorząd ogłosił walentynkową zabawę, niezmiernie się ucieszyłam. I chociaż sama wiedziałam, że jeszcze rok temu chętniej bym dotknęła jaszczurki, których nienawidziłam, niż zapisała się na losowanie par, to teraz byłam nawet całkiem chętna. Dlatego też w dniu zakochanych, kiedy lista zawisła na korytarzu, wyszłam z uśmiechem. Nie chciałam się zbytnio stroić, ale ulubiona sukienka w motylki chyba była jak najbardziej na miejscu. Upięłam włosy, by uchronić się przed upałem i wybiegłam, ciekawa z kim to mnie wylosowano. Kiedy doszłam na miejsce, wokół kręciło się już sporo ludzi. Dopchnęłam się do listy, odczytując imię obok mojego partnera. Hope Dawkins. Wtem podjechał do mnie chłopak. Tak, podjechał, bo siedział na wózku inwalidzkim. A mimo to nie wózek najbardziej przyciągał wzrok, jak to zazwyczaj jest u inwalidów, ale jego twarz i te oczy, niby delikatne, ale jednak bił z nich taki chłód, niebieski chłód. Gdy podjechał bliżej, odezwał się:
— Przepraszam, wie pani może, kto to Sofia Taule? — Uśmiechnęłam się. Czemu wszyscy w tej akademii mieli ten dziwny nawyk mówienia sobie na pan albo pani?
— Owszem, wiem — odparłam i uśmiechnęłam się pod nosem, domyślając się, kim jest ów jegomość. — A czy pan zna Hope'a Dawkinsa?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz